Bo choć z jednej strony łacno się zgodzić, że bez charyzmy w polityce ani rusz, to z drugiej iluż to polityków w mgnieniu oka potrafiło się przedzierzgnąć z niewiele znaczącego biurokraty w przyciągającego tłumy przywódcę.
Przykład pierwszy z brzegu – Leszek Miller. Nim stanął na czele lewicowej opozycji, jawił się jako typowy reprezentant komunistycznego betonu partyjnego, o dosyć kusej umysłowości i płaskim poczuciu humoru. Zdawał się to osobnik pod każdym względem ograniczony i nieatrakcyjny. A tu proszę bardzo. Nie dość, że pod jego przywództwem SLD najpierw dokonał pogromu AWS i wygrał wybory, to jeszcze Miller do dziś cieszy się opinią mędrca, a nadto charyzmatycznego lidera. I to nawet jeśli obecnie bryluje raczej w „Polityce" papierowej niż rzeczywistej.
Czy podobne będą losy dzisiejszej nadziei lewicy? Grzegorz Napieralski? Ten nie ma żadnych, ale to żadnych szans – słyszałem znawców z „Krytyki Politycznej" i „Gazety Wyborczej". Niby racja. Drewniany język, metafory bez polotu, uśmiech sztuczny. To miałby być lider? To miałaby być charyzma? Koń by się uśmiał. A jednak. Owoż czy to się komuś podoba czy nie, to Napieralski przeprowadził lewicę przez wielką smutę po aferze Rywina i, śmiem twierdzić, gotów jest wprowadzić ją do przyszłych rządów. Wtedy zaś, idę o zakład, ci sami znawcy, którzy nie potrafili dopatrzyć się w nim krztyny charyzmy, nagle ją odkryją.
Kłopoty z ustaleniem charyzmy ma nie tylko lewica. Wystarczyło się przyjrzeć zmaganiom o prezydenturę Jarosława Kaczyńskiego i Bronisława Komorowskiego. Cokolwiek by o Kaczyńskim powiedzieć, spotkałem niewielu, którzy by mu odmawiali charyzmy. To Kaczyński porywał tłumy, to on był i jest urodzonym przywódcą, to on, mówiąc językiem Webera, ma własny niepodzielny autorytet, grupę oddanych na śmierć i życie zwolenników, to on tworzy emocje tłumów. To on zdaje się uosabiać charyzmatyczne panowanie. W przeciwieństwie do Komorowskiego. Tylko co z tego?