Minęło kilka miesięcy, a na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej dalej wrze. W ciągu ostatnich dni do wyjątkowo dramatycznych wydarzeń doszło w Syrii, gdzie prezydent Baszir Asad przystąpił do brutalnej pacyfikacji opozycji.

Derę, miasto, w którym narodziła się syryjska rebelia, szturmują oddziały pancerne. Na zrobionych w poniedziałek amatorskich nagraniach widać czołgi i postępujące za nimi gęste tyraliery piechoty. Żołnierze strzelają do cywilów z karabinów maszynowych. Opozycja alarmuje, że jest coraz więcej zabitych i rannych. Wygląda na to, że prezydent Baszir wypowiedział wojnę własnemu narodowi.

Pierwsze dwie rewolucje w regionie zakończyły się niemal bezkrwawo. Prezydenci Tunezji i Egiptu – Zin el Abidin Ben Ali i Hosni Mubarak – ustąpili pod naporem tłumów i oddali władzę. Inną taktykę przyjął Muammar Kaddafi, który postanowił bronić się do ostatniej kropli krwi. W efekcie Libia stała się areną brutalnej wojny domowej i masowych zbrodni. Niestety, Asad wziął przykład z libijskiego pułkownika.

Historia lubi się powtarzać. W 1982 roku ojciec obecnego prezydenta Syrii Hafez Asad również stanął w obliczu  rebelii. Bractwo Muzułmańskie opanowało wówczas  miasto Hamę, które miało  stać się centrum rewolucji. Hafez Asad natychmiast  otoczył Hamę czołgami  i artylerią, a następnie  metodycznie, budynek  po budynku zrównał je z powierzchnią ziemi. Zginęło  kilkadziesiąt tysięcy ludzi.

Minęło niemal 30 lat  i wygląda na to, że syn Hafeza jest tak samo zdeterminowany, by pozostać przy władzy, jak ojciec. Za ambicję klanu Asadów naród syryjski może znów zapłacić wysoką cenę. Pora, aby społeczność  międzynarodowa zajęta  zasobną w ropę Libią zwróciła uwagę także na Syrię.  W kraju tym w każdej chwili może bowiem dojść do  olbrzymiej tragedii.