Mnie osobiście został w pamięci jeden lot, dobrą dekadę temu, ze środka Sahary, w przyjaznej jeszcze wtedy i całkiem bezpiecznej Libii. Wszystko zaczęło się zresztą w Trypolisie. Czujność uśpił kurs z Trypolisu do położonego na południu miasta Sabha. Leciałem miejscowymi liniami lotniczymi. Punktualność, niezły standard, uśmiechnięte stewardesy, jak to bywa we wschodnich satrapiach. Trochę przeraziły liczne wraki rozbitych samolotów wzdłuż pasa, ale tłumaczyłem je sobie brakiem złomowiska. Maszyna, nowoczesny Airbus wylądowała elegancko zostawiając za sobą pobłyskujące miką chmury saharyjskiego pyłu. Potem była najpiękniejsza pustynia świata, jaką bez cienia wątpliwości jest Ubari. A po niej powrót. Na lotnisku w Sabha, gdzie odwieźli nas przyjaciele Tuaregowie kłębił się dziki tłum. - Kiedy samolot do Trypolisu? - Jak przyleci! - odpowiedział pan w białym jak śnieg czepku nasadzonym na czubek jajowatej głowy. - Czyli kiedy? Dopytywałem. - A skąd mam wiedzieć? Odpowiedział pan w czepku.