KRRiT będzie więc dalej działać w obecnym składzie i z dotychczasowym układem sił: z jednym człowiekiem PSL, dwójką ludzi SLD i dwójką członków wyznaczonych przez prezydenta.
Decyzję Bronisława Komorowskiego tłumaczyć można na dwa sposoby. Pojawiają się głosy, że to wyraz emancypacji prezydenta, który pragnie oderwać się od Platformy Obywatelskiej i prowadzić samodzielną politykę. Wtedy uratowanie KRRiT byłoby prztyczkiem w nos PO, która głośno domagała się wyboru nowej rady po to, by usunąć z niej przedstawicieli lewicy. Komorowski jako niezależny arbiter i obrońca pluralizmu w polityce i mediach – oto bezcenny wizerunek wart konfliktu z dworem Tuska.
Ale czy naprawdę premierowi i jego sztabowcom zależało na nowym rozdaniu w KRRiT? Niekoniecznie. Platforma starannie przygotowuje się do operacji "wygrać kolejne wybory". Udało się jej już przeforsować zakaz reklamy wyborczej w telewizji i na billboardach. Mnóstwo wysiłku idzie na to, by jak najkorzystniej rozegrać kwestię polskiej prezydencji w UE.
Sondaże są dla PO przychylne, ale prawdopodobnie nie zdoła ona utworzyć rządu sama. Jeśli jej przyszłym koalicjantem będzie PSL, to i tak za rok nowa-stara koalicja będzie mogła wybrać nową KRRiT. Jeśli jednak pomoc ludowców nie wystarczy, to konieczna będzie koalicja także z SLD. Być może zatem wtorkowa decyzja prezydenta to początek obłaskawiania lewicy, rozpoczęcie manewrów przedkoalicyjnych, a zarazem próba uniknięcia strat wizerunkowych. Bo gdyby głowa państwa pomogła odrzucić sprawozdanie KRRiT, to Platforma stałaby się pierwszą partią w historii, która rok po roku rozwiązuje Radę – trudno to pogodzić z gromkim wołaniem o uspokojenie sytuacji w mediach publicznych.
Wiele wskazuje zatem na to, że "the game is afoot" – jak mawiał Sherlock Holmes. Czyli że gra się rozpoczęła. O co? Być może o układ sił w nowym rządzie PO – SLD.