Wrażenie wynika z reakcji na ostatnie wydarzenia. W Tunezji w pierwszych wolnych wyborach (do konstytuanty) wygrała partia islamistów Nahda, i to, według nieoficjalnych danych, ze znacznie większą przewagą, niż wypadało w sondażach. A w sąsiedniej Libii chwilę po zabiciu dyktatora przywódca nowych tymczasowych władz potwierdził, że będzie to kraj zdecydowanie islamski, z szarijatem w konstytucji i zgodną z prawem religijnym działalnością finansową. I zaczęło krążyć po Zachodzie widmo fundamentalizmu islamskiego u bram. A nawet terroryzmu.
To daleko posunięta przesada. Tunezja i Libia będą zapewne inne, niż były za dyktatorów. Ale to nie znaczy, że Zachodowi coś z ich strony zagraża. Nie ma nic dziwnego w tym, że w kraju muzułmańskim szarijat jest wpisany w konstytucję. Było tak i w Egipcie Mubaraka, sojusznika Ameryki.
W demokratycznych wyborach odbijają się prawdziwe poglądy narodów, a nie poglądy korzystne dla wiecznych przywódców. Kraje Afryki Północnej, poza centrami dużych miast, są konserwatywne, a konserwatyzm jest tam islamski, bo inny być nie może. Na razie trzeba się cieszyć, że w Tunezji wybory miały tak wysoką frekwencję. To dowód na nadzieję pokładaną w demokracji. I dobry przykład dla sąsiadów.
Islamistom północnoafrykańskim trzeba dać szansę. Rządzone przez nich kraje zapewne nie porzucą interesów z Zachodem, tak jak prowadzi je Turcja czy Arabia Saudyjska. Pewnie islamiści nie przegnają też turystów. Bo to wszystko pomoże im poprawić standard życia swoich wyborców. Dobre stosunki z Zachodem powinny zaś wpłynąć na poprawę sytuacji miejscowych chrześcijan.
Problem się zacznie, gdy się okaże, że wybory, w których wygrali, będą ostatnimi wolnymi wyborami. Ale dlaczego mamy przyjmować takie założenie?