Ale to nie tylko bon mot, lecz prawda zapisana w konstytucji – wszak wszelkie decyzje ograniczające suwerenność państwa muszą zgodnie z ustawą zasadniczą uzyskać w Sejmie akceptację nie tylko większości zwykłej, lecz kluczowej większości dwóch trzecich posłów (a więc najczęściej choć części opozycji).
Trudno się zatem dziwić, że pytanie o suwerenność stało się ostatnio ważnym tematem publicznych debat. Tym bardziej że szczyt Unii Europejskiej, który odbył się w ubiegły piątek, przyniósł więcej pytań niż odpowiedzi. Podpisana przez przywódców deklaracja końcowa składa się z wielu ogólników i odniesień do „kolejnych" lub „przyszłych" ustaleń. Najtęższe umysły prawne toczą dziś spór o to, czy – by wcielić w życie surowsze zasady budżetowe – trzeba zmienić traktat lizboński, czy też wystarczy, by zainteresowane rządy podpisały zwykłą umowę.
Skoro tak mało wiadomo, to skąd przekonanie przedstawicieli polskiego rządu, że nie ma się co martwić o polską suwerenność? Skąd ironiczne uśmiechy i sarkanie na tę opozycję, która „jak zawsze wymachuje szabelką w obronie niepodległości"?
Oczywiście można się zżymać, że na datę marszu w obronie niezawisłości państwa największa partia opozycyjna wybrała akurat 30. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Ale dziwactwa opozycji nie zmieniają jednego podstawowego faktu: nie da się mówić o państwie i narodzie, nie wspominając o suwerenności.
Warto jednak pamiętać, że nie da się we współczesnych czasach zachować absolutnej suwerenności – chyba że zerwiemy kontakty ze wszystkimi sąsiadami i wypiszemy się z organizacji międzynarodowych.