Prokuratura, tym razem wojskowa, znowu sięgnęła po billingi i esemesy dziennikarzy. Półroczna inwigilacja dotyczyła sprawy, której nie było. Dziennikarze, jak twierdziła cywilna prokuratura, mieli prawo wyciągać na światło dzienne informacje o trwającym postępowaniu w tak ważkiej społecznie sprawie jak śledztwo smoleńskie. Ba, było to powinnością mediów. W końcu nie chodziło o byle łapówkę czy jazdę po pijaku.
Informacje z prokuratury pozwoliły Cezaremu Gmyzowi z „Rzeczpospolitej" i Maciejowi Dudzie z TVN 24 ujawnić sensacyjne informacje na temat kontaktów prokuratora Pasionka z amerykańskimi ekspertami. Rzecz średnio podobała się rządzącym i musiała do żywego dotknąć wojskowych. Nikt nie lubi, kiedy podważa się jego kompetencje, a w wypadku rządzących sama myśl, że misternie ułożona interpretacja przyczyn smoleńskiej katastrofy może być wywrócona do góry nogami przez amerykański wywiad, była nieznośna.
Jak wytłumaczyć niezwykłą konsekwencję i nadgorliwość urzędników czytających i kolekcjonujących wszystkie billingi i esmesy dziennikarzy, w tym te prywatne, od 30 kwietnia do 15 listopada 2010 r.? Przypomnijmy, że rzecz działa się po wcześniejszych awanturach o billingi innych znanych dziennikarzy. Wtedy solidarnie oburzały się wszystkie największe gazety i telewizje w Polsce. Wielka debata przetoczyła się przez media, nie bez udziału polityków.
Na koniec zobaczyliśmy 99-stronicowy dokument przygotowany na potrzeby Trybunału Konstytucyjnego przez ekspertów prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta, dokument, który kwestionuje prawo prokuratorów do inwigilowania dziennikarzy. Zapisy o ochronie źródeł informacji i wyjątkowa rola, jaką dziennikarze pełnią w demokracji, nakładają na państwo obowiązek chronienia prawa do tajemnicy prasowej. Wolność słowa wymaga tego, żeby obywatele, a zwłaszcza urzędnicy państwowi, bez obaw mogli powierzać tajemnice dziennikarzom.