Bo decyzja o wycofaniu się z pomysłu, aby ponad pięć lat po zmianie władzy represjonować czołowych przedstawicieli opozycji, których w międzyczasie kolejne prokuratury i sądy oczyszczały z kolejnych podnoszonych przez obecnie rządzących zarzutów, jest niezależnie od przyczyn jej podjęcia decyzją dobrą. Tak jak dobre jest każde działanie bądź zaniechanie, łagodzące niszczącą kraj polsko-polską wojnę polityczną.
Stwierdziwszy to, zastanówmy się jednak nad przyczynami jej podjęcia.
Choć ostatnio rządzący dają nam kolejne przykłady braku komunikacji i chyba po prostu bałaganu, panującego w najwyższych kręgach obozu władzy (najnowszy przykład to stwierdzenie Jacka Rostowskiego, że nie zna pomysłu wprowadzenia odpisu podatkowego na Kościół) to mimo wszystko nie wierzę w to, aby inicjatywa Rafała Grupińskiego powstała naprawdę poza wiedzą Donalda Tuska. Skoro tak, to zasadne jest pytanie: dlaczego premier najpierw "wszedł w temat", by po paru dnach z niego wyjść?
Można oczywiście powiedzieć, że cel i tak został osiągnięty. Bo w sytuacji spadających sondaży troszeczkę podsyciło się przygasający ogień "wojny ze strasznym PiS-em", która przez kilka lat niosła Platformę, a nie trzeba było płacić kosztów autentycznego procesu przed Trybunałem Stanu. Chodzi przede wszystkim o możliwość powstania wrażenia, że Kaczyński i Ziobro są ofiarą prześladowań i nagonki. To by było z punktu widzenia PO ryzykowne, bo Polacy bywają przekorni.
Ale nie sądzę, aby była to główna przyczyna. Chociażby dlatego, że punkty zdobyte na podsyceniu atmosfery wojny łatwo mogą być utracone na skutek wrażenia niezdecydowania. Na skutek czego najbardziej antypisowscy wyborcy mogą łatwo poszukać sobie bardziej odpowiadających ich emocjom politycznych alternatyw.