O tym, że zainicjowana przez Katarzynę Hall reforma obniżająca wiek szkolny jest niewypałem, wiadomo od dawna.
Problem w tym, że co i rusz na jaw wychodzą ponure konsekwencje nieustannego przesuwania wejścia w życie zmiany przepisów. Najnowszy przykład – jak sprawdziła „Rz" – coraz mniej rodziców posyła swoje sześcioletnie dzieci do szkół.
Czyż to nie paradoks? Państwo zachęca rodziców, by jak najwcześniej wysyłali dzieci do szkoły, ale równocześnie o kolejne dwa lata odwleka sfinalizowanie reformy. Do rodziców idzie więc czytelny sygnał: szkoły nie są przygotowane na przyjęcie waszych pociech. Czy można się więc dziwić, że sześciolatki zostają w przedszkolach? Ale gdy sześcioletnie dzieci nie pójdą do szkół, to w przedszkolach zabraknie miejsc dla trzylatków.
Gdy jesienią zeszłego roku Krystyna Szumilas obejmowała resort edukacji, obserwatorzy byli przekonani, że zrobi ona porządek po swej ekscentrycznej poprzedniczce. Kłopot w tym, że nowa szefowa MEN w swym resorcie po prostu zniknęła. Nie reaguje na niemal żadne sygnały świadczące o tym, że w oświacie dzieje się źle.
Strategia minister edukacji, ale też całego rządu Donalda Tuska, sprawia wrażenie, jakby oświata była dla nich problemem czwartorzędnym. To gigantyczny błąd. Bo dzisiejsze eksperymenty z edukacją zemszczą się już za kilkanaście lat. Z tym że negatywne konsekwencje nieudanej reformy będą nieodwracalne.