Jedną z charakterystycznych cech PRL była nieprzystawalność statystyk nie tylko do rzeczywistości, ale nawet do siebie nawzajem - na przykład, jakkolwiek by liczono, zawsze wychodziło, że statystyczny Polak więcej wydaje, niż zarabia. W ramach ogólnego powrotu do czasów „gospodarskich wizyt" i „pełnej mobilizacji na froncie robót" celem terminowego oddania „strategicznych inwestycji" wróciło także i to. Otóż, wyczytałem, w marcu br. GUS podawał, że mamy w Polsce 1,8 miliona bezrobotnych i 15,9 miliona pracujących. A jednocześnie podał dane ze spisu powszechnego, w których bezrobotnych jest 2,1 miliona, a pracujących 14,2 miliona. Przy czym w spisie uwzględniono w tej liczbie pracujących „na czarno", w bieżących statystykach zaliczanych do bezrobotnych.

Mniejsza o to, że w marcu bezrobocie według GUS wynosiło około 12 procent, a w chwili przeprowadzania spisu 10 proc., co dodatkowo, oprócz kwestii pracujących nielegalnie, nie pozwala różnej oceny populacji bezrobotnej wytłumaczyć domniemanym zwiększeniem oferty na rynku pracy. Najciekawsze jest, że, jak łatwo policzyć, dane spisu powszechnego od statystyk podawanych co miesiąc różnią się o 1,4 miliona obywateli. Bez mała półtora miliona ludzi to nie w kij dmuchał, nie mogli z miesiąca na miesiąc zniknąć ani się pojawić. Porównanie bieżących statystyk ze spisem prowadzi do jednego oczywistego wniosku: coś tutaj jest do bani. Albo te informacje, którymi krzepi nas i siebie samą władza, są więcej niż naciągane, albo spis, na który poszło tyle pary i pieniędzy, został tak spaprany, że tylko go sobie w buty włożyć.

Odpowiedź wydaje mi się niezwykle prosta: wedle metodologii spisu, trzeba by odpowiedzieć, że bezrobocie w Polsce sięga dziś 14 procent. To wyjaśnia, dlaczego władza woli liczyć po swojemu.

Autor jest publicystą „Uważam Rze"