W urzędach płacą za obecność. To tylko niektóre informacje z ostatnich kilku miesięcy, jakie utkwiły mi w pamięci. Do tego twarde dane GUS - sektor publiczny płaci lepiej niż prywatny, a średnie wynagrodzenie urzędnika jest wyższe niż w gospodarce.

Co z tego wynika? Otóż fakt, że urzędy wciąż są oderwanymi od rzeczywistości wyspami. Rządzą tam ustalane odgórnie reguły, często skostniałe układy, za mało jest elastyczności i konkurencji. Pani Krysia, która niewiele robi, zarabia więcej niż młody ambitny pracownik, który lepiej wykonuje tę samą pracę. Zarabia lepiej tylko dlatego, że ma dłuższy staż.

Rząd deklaruje, że w administracji będzie więcej rynku. Łatwiejsze mają być zatrudnianie i zwalnianie pracowników, elastyczniejsze ich wynagradzanie czy awansowanie. To krok w dobrym kierunku. Obecny sposób funkcjonowania administracji jest demotywujący. Tracą na tym nie tylko sami urzędnicy, ale także petenci. Skoro często pracownikom administracji nie opłaca się podejmować dodatkowego wysiłku, nie dziwmy się, że na przykład na pozwolenie na budowę trzeba czekać aż 301 dni. Tymczasem urząd nie jest niczym innym jak usługodawcą. I jako taki powinien jak najtaniej, najdokładniej i najrzetelniej świadczyć obywatelom usługi. Tym bardziej że jest opłacany z ich pieniędzy.

Pomimo deklaracji rządu mam poważne obawy, czy uda się do urzędów wprowadzić choćby namiastkę rynku. Administracja nieraz już pokazała kły, gdy rządzący próbowali ograniczać jej władzę lub przywileje. Pamiętamy zapowiedzi audytów, przeglądy kadr czy zadań, których w rezultacie nie realizowano. Oby tym razem nie skończyło się podobnie. Dla wszystkich jest lepiej, gdy w urzędach są zatrudnieni autentyczni specjaliści i gdy działają one sprawniej.