Tak jak trudno było bronić go i w przeszłości - bo przecież o zjawiskach, o których raczyli sobie podyskutować pp. Serafin z Łukasikiem mówi się i pisze od początku lat 90.
Warto jednak widzieć sprawy w szerszym kontekście. A kontekst ten jest taki, że choć z jednej strony ludowcy w pełni zasłużyli sobie na to, co ich spotyka, to z drugiej strony od kilkunastu lat konsekwentnie kreuje się ich na "czarnego luda".
Ta praktyka zaczęła się jeszcze w czasie rządów Waldemara Pawlaka, kiedy to koalicjant Stronnictwa, ówcześnie wielki SLD (były takie czasy...) podjął (skuteczną) próbę odwrócenia relacji w koalicji i zepchnięcia ludowców do roli "stronnictwa sojuszniczego" na modłę ZSL-u przy boku PZPR. W działaniach tych eseldowcom sekundowała wtedy większość mediów. Tworzono klimat sugerujący, iż to PSL jest największym złem Polski, największym problemem, którego rozwiązanie otworzy wrota do szczęśliwego millenium nowoczesności. Dopomagał temu przaśny wizerunek Stronnictwa, jego wiejski charakter, drażniący wielkomejskich inteligentów i sfery, które kilkanaście lat póżniej przyjęło się określać mianem Młodych Wykształconych z Wielkich Miast.
Tymczasem, choć ludowcy istotnie objawiali wtedy pazerność, choć z zapałem budowali kapitalizm polityczny i wyrąbywali sobie sfery wpływów w gospodarce (kto jeszcze pamieta choćby takie pojęcie, jak "trójkąt Buchacza"...?) to bynajmniej nie byli ani jedynym, ani najpotężniejszym aktorem tego procesu. Tym głównym aktorem był oczywiście SLD. Sojusz w podjazdowej wonie z PSL zyskał poparcie środowisk, które politycznie zwalczały ludowców, a tak naprawdę z przyczyn ideologicznych chętnie widziałyby likwidację chłopstwa jako klasy. Klasy wstecznej, prymitywnej i ogólnie nieestetycznej.
Warto przypomnieć te odległe czasy, bo ten schemat był potem parokrotnie reprodukowany. I w pewnym zakresie reprodukowany jest teraz, choć oczywiście już nie SLD jest Wielkim Bratem.