Przede wszystkim o budowę II linii metra. Dziś, gdy cała stolica stoi w korkach z powodu „nieprzewidzianych" problemów przy okazji budowy podziemnej kolei, a samej inwestycji grozi nawet roczne opóźnienie, „Rz" przedstawia dane dotyczące zatrudnienia warszawskich radnych. Okazuje się, że ciąg dalszy zmian na lepsze oznacza też kontynuację kolesiostwa.
Z naszych wyliczeń wynika, że ponad 40 proc. z ponad dwustu warszawskich radnych PO jest zatrudnionych w urzędach lub instytucjach kontrolowanych przez Platformę. Radni dorabiają w zarządach nieruchomości, agencji nieruchomości rolnych, funduszu ochrony środowiska, państwowych i komunalnych spółkach, a nawet gabinetach politycznych ministrów.
Dzięki aferze taśmowej w PSL opinia publiczna dowiedziała się o skali nepotyzmu i upolitycznienia państwowych spółek i agencji. Nigdzie jednak hipokryzja rządzących nie była tak wyraźna jak w Warszawie. Dlaczego? Bo cała Platforma szła do wyborów w 2010 roku pod hasłem „Nie róbmy polityki, budujmy Polskę". Tymczasem to właśnie polityka jest najważniejszą zasadą rządzącą doborem kadr w stolicy.
Sprawa jest bulwersująca jeszcze z dwóch powodów. Skoro administracją lokalną rządzą takie same reguły, jak polityką centralną, może taniej byłoby, gdyby szefowie partii po prostu delegowali działaczy do samorządów. Po co wydawać pieniądze na organizowanie wyborów?
Poza tym kumoterstwo, obok korupcji, wyrasta na najpoważniejszy problem naszego państwa. Tymczasem jeśli awans będzie zależał wyłącznie od przynależności partyjnej, nigdy nie zbudujemy Polski na miarę ambicji 40-milionowego narodu. Nie zbudujemy ani szkół, ani przedszkoli, ani mostów, ani autostrad.