W takiej sytuacji jak kania dżdżu potrzebujemy pieniędzy z UE, szczególnie z polityki spójności. Polska powinna ostro walczyć, by budżet Unii 2014-2020 został zaakceptowany jak najszybciej, najlepiej na listopadowym szczycie. Kiedy sprawa się przewlecze, oponenci projektu zaproponowanego przez Komisję Europejską położą ręce na naszych pieniądzach.
Nawet jeśli budżet dostanie placet w listopadzie, muszą przyjąć go wszyscy członkowie Unii, wątpliwe jednak, by na poziomie narodowym został obalony, kiedy podżyruje go szczyt.
A jest o co walczyć. Polska ma dostać prawie 80 mld euro, czyli więcej niż w obecnym budżecie UE. Wobec słabnięcia eksportu i popytu wewnętrznego to nader pożądany rozrusznik gospodarki.
Gdybyśmy nawet w toku negocjacji musieli ustąpić i zaakceptować niższą kwotę, warto, bo znaczną część proponowanego budżetu stanowi polityka spójności, a więc pieniądze, które możemy przeznaczyć na infrastrukturę i inne inwestycje publiczne. Gdyby debata przeciągnęła się na przyszły rok, rosną szanse tych płatników netto, którzy widzieliby pieniądze na spójność gdzie indziej, na przykład w przegródce „innowacyjność i badania", a wtedy przy poziomie naszej bazy badawczej - żegnajcie zbawienne euro.