W chwili, gdy piszę ten komentarz, nie wiemy jeszcze, kto stoi za zamachem w Bostonie. Być może są to islamiści, być może amerykańska prawicowa bojówka czy antyfederalna milicja, jakich w USA jest pełno. Być może po prostu szaleniec.
W pierwszej dobie po zamachu w Bostonie informacje prawdziwe mieszają się z nieprawdziwymi, dane z dochodzenia z plotkami, a analiza z paniką i domniemaniami.
Wojskowi nazywają taką sytuację „mgłą wojny". Warto o tym pamiętać i traktować wszelkie doniesienia z dużą dozą ostrożności.
Nie mam wątpliwości, że Amerykanie ustalą, kto i dlaczego dokonał tego ataku. W dużym mieście, wypełnionym kamerami, zamachowiec się nie ukryje. Metody badania miejsca zbrodni i zbierania dowodów są dziś tak technologicznie zaawansowane, że nie zdziwię się, gdy ekspertom FBI uda się złożyć do kupy większą część bomby, a potem odnaleźć na niej ślady mordercy. Bez względu jednak na to, jakie to będą ustalenia, jedno jest już pewne – terroryzm stał się częścią naszego życia. Jak powodzie i smog.
Era globalnych mediów (ostatnio z biura w Warszawie oglądałem transmisję na żywo z antyrządowej demonstracji w irackim Tikricie, by za chwilę przełączyć się na przesłuchanie w Kongresie USA), niekończący się cykl newsowy oraz wchłaniający informacje jak gąbka Internet spowodowały, że terroryści mają w ręku możliwości, o jakich XIX-wieczni anarchiści – protoplaści nowoczesnego terroryzmu – mogli tylko marzyć.