Do dziś Unia nie posunęła się w tej sprawie naprzód. Co prawda powołano europejską służbę zagraniczną, na którą podatnicy wydają 500 mln euro rocznie. Jednak wobec żadnego z kluczowych wydarzeń międzynarodowych Bruksela nie zajęła jednolitego stanowiska.
Najlepszym przykładem jest arabska wiosna. Gdy Kaddafi mordował własny naród, interweniowały Francja i Wielka Brytania, a Niemcy i Polska pozostały na uboczu. To samo powtórzyło się, gdy islamiści opanowali Mali, a dziś podobnie jest w sprawie zniesienia embarga na broń dla Syrii.
Nie inaczej jest w polityce wschodniej. Na sześć miesięcy przed szczytem w Wilnie kraje UE są głęboko podzielone co do zawarcia układu stowarzyszeniowego z Ukrainą, który na długo określi równowagę sił na wschód od Bugu. Podziały w Unii bardzo ułatwiły także Barackowi Obamie wycofanie się z Europy.
Symbolem tej porażki jest lady Catherine Ashton. Choć nie do końca ona sama za to odpowiada. W końcu 3,5 roku temu przywódcy UE świadomie mianowali niezdarną Angielkę, bo nie chcieli, aby ktokolwiek wtrącał się w ich narodową dyplomację. I z tego samego powodu utrzymali zasadę jednomyślności przy podejmowaniu unijnych decyzji w sprawach zagranicznych.
Dla ratowania strefy euro przełamano już podobne tabu – Bruksela wymusiła na członkach Unii zgodę na przejmowanie kontroli nad budżetami i bankami poszczególnych państw. W sprawach zagranicznych, które są sednem suwerenności narodowej, będzie to jednak o wiele trudniejsze. Unia jeszcze długo nie będzie miała wspólnej dyplomacji z prawdziwego zdarzenia.