Chłodno jednak analizując sytuację rządzącej partii, można odnieść wrażenie, że kierownictwo PO, z Donaldem Tuskiem na czele, zamiast go krytykować, już dziś powinno myśleć o tym, jaką nagrodę dać krakowskiemu konserwatyście. I to z co najmniej trzech ważnych powodów.
Po pierwsze start Gowina uratował ideę bezpośrednich wyborów przed całkowitą wizerunkową kompromitacją. Brak kontrkandydata dla Donalda Tuska oznaczałby, że widowisko, które miało udowodnić jak bardzo demokratyczna i obywatelska jest Platforma, zmieniłoby się w plebiscyt poparcia dla jednego wodza. Być może gdyby to nie Gowin zdecydował się na start, władze partii zmusiłby jakiegoś Jana Piprztyckiego z Koziej Wólki do tego, by „rzucił wyzwanie" premierowi, lecz przecież nie o takiego kontrkandydata Tuskowi organizując wybory chodziło. Wszak po wycofaniu się Grzegorza Schetyny wybory i tak straciły swój smak. Polowanie miało być na niedźwiedzia, nie zaś na zające. A że niedźwiedź postanowił zaszyć się w Gawrze, przepraszam, pieczarze.
Drugi powód do wdzięczności dla Gowina wynika z czysto medialnej korzyści jaką odnosi Platforma z działalności byłego ministra sprawiedliwości. Korzyści te są przykrywkowej natury. Rząd boryka się naprawdę z bardzo poważnymi kłopotami: kolejne ograniczenie OFE na rzecz ZUS, międzynarodowa awantura, jaką wywołało odrzucenie przez Sejm ustawy zezwalającej na ubój rytualny, czy wreszcie gigantyczna dziura budżetowa to dla gabinetu Donalda Tuska poważne trudności. Tymczasem Jarosław Gowin wychodzi z kolejnymi inicjatywami, wyzywa Tuska na pojedynek podczas debaty, pisze listy, przeprowadza ankiety i przypomina non stop opinii publicznej o wewnętrznych wyborach i przy okazji o sobie. W efekcie wprowadza do agendy kolejne tematy, które pozwalają odwrócić uwagę, od kłopotów, z jakimi boryka się Donald Tusk? Czy to wszystko mało, by nagrodzić po zakończeniu wyborów Gowina w jakiś sposób?
Co ciekawe robiąc to wszystko, Gowin chcąc
nie chcąc