Jeśli Samaras ma rację, to jest to dobra wiadomość nie tylko dla Grecji, ale także dla strefy euro i całej Unii Europejskiej. Niestety, nie brak głosów, że mimo wydania na ratowanie Grecji 240 mld euro, kraj ten nadal zmierza do bankructwa. Konieczne może zatem się okazać wysupłanie kolejnych 100 mld.

Na szczęście dla Greków znaleźli się oni w łańcuchu międzynarodowych powiązań na tyle silnym, że to inni muszą zadbać o wyciągnięcie ich z tarapatów, w które nieopatrznie wpadli. Dlatego jeśli potwierdzą się dobre rokowania greckiego pacjenta, to zadowoleni powinni być także ci, którzy w Brukseli, Paryżu, a przede wszystkim w Berlinie, płacą za tą wyjątkowo kosztowną kurację w przekonaniu, że jej niepowodzenie mogłoby przenieść plagę na nich samych.

Tak czy inaczej nie ulega wątpliwości, że skala załamania greckiej gospodarki (od 2008 roku skurczyła się już o 23 proc., a zgodnie z prognozami w tym roku znów straci ponad 4 proc.) oraz sposoby jej ratowania znajdą poczesne miejsce w przyszłych podręcznikach ekonomii. Informacje takie jak ta o odebraniu greckim urzędnikom sześciu dni urlopu należnego jako rekompensata za pracę przy komputerze, premii za punktualne przychodzenie do pracy albo likwidacja dziedziczenia emerytury ojców przez niezamężne córki będą kiedyś przypominane jako przykłady nonszalancji, która wraz z „kreatywną" statystyką i sprawozdawczością doprowadziła do załamania gospodarczego.

Z drugiej strony właśnie przykład Grecji pokazuje wyraźnie, że radykalna metoda naprawy głównie poprzez ostre cięcia oszczędnościowe ma swoje granice. Nawet mimo racji wynikających niezbicie z księgowych wyliczeń żadne rozsądne argumenty nie przemawiają już do społeczeństwa, w którym co trzeci obywatel nie ma pracy. Grecy nadal protestują i nietrudno zrozumieć ich rozgoryczenie. A każdy lekarz wie, że pacjent też musi wierzyć w swoje wyleczenie, by kuracja była skuteczna.