Partie prawicowe według szacunków instytutów sondażowych straciły w Czechach poparcie około miliona wyborców (w 10-milionowym kraju!) – to chyba historyczny rekord, którego odpracowanie zajmie długie lata.

Problemem interesującym politologów pozostaje dziś pytanie jak blisko władzy mogą znaleźć się czescy komuniści, których wsparcie może okazać się potrzebne zwycięskiej (najprawdopodobniej) Czeskiej Partii Socjaldemokratycznej. Przypomnijmy, ze nie chodzi o polskich albo węgierskich postkomunistów, zreformowanych i ucharakteryzowanych na cywilizowanych Europejczyków, lecz o twardych ideowców tkwiących korzeniami w latach 50. minionego wieku.

Po wyborach może się okazać, że choć ich wejście do koalicji rządzącej jest raczej niemożliwe, to ciepła sympatia dla nowej władzy (wraz z odpowiednim poparciem w Izbie Poselskiej) jest możliwe jak najbardziej. Tak na marginesie – czy to nie czeska lustracja jeszcze niedawno była w oczach wielu polskich polityków wzorem i gwarancją, że komuniści nigdy już w pobliżu władzy się nie znajdą?

Wszystko to wygląda zadziwiająco w jedynym państwie środkowej Europy o stosunkowo długiej tradycji społeczeństwa obywatelskiego i demokratycznego. W państwie, które jako ostatnie w regionie było rozjeżdżane sowieckimi czołgami, a dziś polityczna (i ekonomiczna) fascynacja putinowską Rosją stała się wręcz trendy wśród jego elit. Z drugiej strony to jak najbardziej widomy przejaw sławetnego czeskiego pragmatyzmu, który dla nas - mimo jego oczywistej opłacalności - bywa wciąż trudny do zaakceptowania.

Dla regionu wniosek z czeskich wyborów jest jasny: nawet w stosunkowo podobnych i funkcjonujących w podobnych uwarunkowaniach państwach „wyszehradzkich" nie ma czegoś takiego jak wspólny zwrot w jednym kierunku politycznym. Węgry poszły mocno na prawo, Czechy skręcają na lewo, Słowacja tkwi w populizmie o lekko lewicowym zabarwieniu. A Polska? Zatrzymała się gdzieś pośrodku.