Nie spełniła zatem fundamentalnych warunków postawionych przez UE przed podpisaniem umowy stowarzyszeniowej. Pomimo to Polska nadal powinna grać na podpisanie dokumentu przez Unię. Ukraina jest zbyt ważna, by kierować się chwilowymi niepowodzeniami.

Wiktor Janukowycz usiłuje Unię przechytrzyć, w końcu wspomniane akty nie zostały odrzucone, deputowani po prostu nad nimi nie głosowali. Prezydent zachowuje się jak satrapa, a nie europejski polityk – jego państwo stoi wszak przed fundamentalnym wyborem geostrategicznym, a on walczy tylko o władzę dla siebie na przyszłe lata. Jakkolwiek byśmy go oceniali, Ukraina ma takie właśnie władze i to one nadadzą jej kierunek zachodni albo wschodni. Nie obrażajmy się więc, bo trzeba do końca uprawiać twardą politykę.

Do 28 listopada, kiedy zacznie się szczyt Partnerstwa Wschodniego, jest trochę czasu; ukraiński parlament zbiera się ponownie 19 listopada i na tym posiedzeniu może przyjąć niezbędne ustawy. Nie ma więc co upierać się przy 18 listopada, kiedy zbierają się ministrowie spraw zagranicznych UE, jako terminie na unijną decyzję. Zostanie ona podjęta dopiero na szczycie, w ostatniej chwili.

Niezależnie od wolt Janukowycza polską racją stanu jest Ukraina jak najbliżej Unii. Po latach ukraiński prezydent będzie jedynie wspomnieniem, a zbawienne dla Polski konsekwencje wciągnięcia naszego wschodniego sąsiada w europejską orbitę będą trwały. Trzeba cisnąć ukraińskie władze do chwili rozpoczęcia szczytu, a Unię namawiać, by poluzowała w sprawie Tymoszenko. Jeśli się to nie uda, nie składać broni. Umowa stowarzyszeniowa może zostać podpisana za rok czy dwa lata. Porażka teraz nie będzie winą Polski, nasza dyplomacja, Aleksander Kwaśniewski i prezydent Komorowski zrobili wszystko, co w ich mocy, a i opozycja nie przeszkadzała. Byle nie odpuścić, byle dalej ciągnąć Ukrainę za uszy na zachód.