A więc stało się, Polacy przestają rozumieć naturę religii, w której się wychowali. Wyszło to przy okazji rocznicy pontyfikatu papieża Franciszka. W większości mediów podsumowujących jego działalność przebija pochwała nad jego dostosowywaniem się do ducha czasów, nowoczesnością, tolerancją czy wręcz postępowością. O ile takie spojrzenie na następcę Świętego Piotra nie dziwi w przypadku liberalno-lewicowych publicystów, to zaskakuje w przypadku zwykłych Polaków. W wielu sondach ulicznych przeprowadzonych na tę okazję przechodnie podkreślając cnoty papieża z Argentyny mówili tym samym językiem co liberalni dziennikarze. Franciszek jest fajny, bo nie jest doktrynerem, "pancernym kardynałem", nie egzekwuje nieżyciowych przykazań (nie egzekwuje?) i staje się w końcu podobny do wszystkich nowoczesnych i postępowych ludzi. Jakoś nikomu nie przyszło do głowy, że powierzchowność Franciszka ma podstawy ewangeliczne, a nie światowe. Nikt nie powiedział, że papież właśnie dlatego przyciąga do siebie ludzi, ponieważ jest chrystusowy, bo dąży do świętości, stara się  być światłem dla świata.

"Fajność" Franciszka nie wynika z obecnie panujących mód i chęci dogodzenia wszystkim. Zadaniem „wikariusza Chrystusa na ziemi" nie jest dostosowywanie się do heglowskiego "ducha świata", ponieważ sam Jezus jednoznacznie wypowiadał się o "władcy tego świata". Chrześcijanin, a tym bardziej papież ma być wręcz znakiem sprzeciwu wobec tego władcy. To, że Franciszek jest chwalony i powszechnie lubiany świadczy o tym, że chrześcijanin dogłębnie przesiąknięty duchem wiary może w każdym czasie i okolicznościach swoim świadectwem pociągać za sobą innych. Efekt Franciszka jest tego najlepszym przykładem.

Uśmiechnięty Franciszek mówi łagodnym głosem o potrzebie dzielenia się z innymi i trosce o ubogich, a ludzie biją brawo i się ciesze. Zaraz potem dodaje "ten, kto nie służy Jezusowi, służy diabłu", nazywa aborcję największym złem i przestrzega przed "kulturą odrzucenia", a ludzie jeszcze bardziej się cieszą i wiwatują, bo papież został człowiekiem roku "Timesa" i szanują go przywódcy najważniejszych państw. Przecież on nakazuje bardzo radykalne postulaty moralne, co z tych słów trafia do serc katolików w Polsce?

Chrześcijański kod kulturowy kształtujący naszą tożsamość przestaje obowiązywać. My, Polacy żyjący już jak większość Europejczyków w epoce postchrześcijańskiej, akceptujemy jeszcze chrześcijaństwo, lecz bez żadnej siły wiążącej. Pojęcie "dać świadectwo wiary" to już dla nas martwa litera. Papieża przyjmujemy o tyle, o ile nie przypomina nam o następstwach wynikających z chrztu. Ot, taki depozytariusz wspólnego dziedzictwa, jak strażnik w muzeum, którego aprobujemy tylko wtedy, gdy wszystkich obdarza uśmiechem i się nie narzuca pytaniami o znajomość artysty i znaczenie eksponatu.

Chwalenie Franciszka za formę sprawowania urzędu, bez odnoszenia się do treści, z której ona wynika, czyli bez zauważenia podstaw ewangelicznych to problem, z którym nie poradziła sobie wspólnota katolicka w żadnym kraju. To sygnał, że wbrew narzekaniu lewicy o dominującym w Polsce konserwatyzmie sekularyzacji postępuje u nas szybciej, niż nam się wydaje.