Putin na pewno im pomoże. Pytanie tylko, czy pomoc nadjedzie na czołgach. Czy też będzie nią wymuszenie na Kijowie zgody na referendum, w wyniku którego Ukraina stanie się luźnym związkiem regionów, w różnym stopniu kontrolowanych przez Moskwę.
Tak czy owak, to, co obserwowaliśmy w poniedziałek we wschodniej Ukrainie – wywieszanie rosyjskich flag na gmachach ukraińskiej administracji państwowej, powoływanie tam ludowej republiki i apel o jej przyjęcie do Rosji – to dowód na to, że agresja Moskwy się nie skończyła. Nie ma mowy o żadnej – jak określa swoje nadzieje wobec Kremla zachodnia dyplomacja – deeskalacji.
Na nic się zdały nadzieje na opamiętanie Moskwy. Nie poskutkowało wycieranie z zachodniej pamięci aneksji Krymu (która mimo że upłynęło ledwie parę tygodni, niektórym wydaje się wydarzeniem z zamierzchłej epoki).
Na Zachodzie dominował zresztą przekaz: „Nic się nie stało. Rosjanie, nic się nie stało. I tak chcemy z wami robić interesy". Co Kreml zrozumiał jako przyzwolenie na dalszy rozbiór Ukrainy. Na dodatek ten rozbiór – pod hasłem federalizacji – został najwyraźniej zaakceptowany przez Amerykanów.
Ale jednocześnie Zachód dał wyraźnie do zrozumienia, że patrzenie przez palce na poczynania Kremla skończy się w momencie ataku na wschodnią Ukrainę. Wczoraj bardzo się do niego zbliżyliśmy.