Telewizje informacyjne przez wiele godzin do znudzenia powtarzały sceny z życia generała. Jedni komentatorzy wymieniali zasługi zmarłego „człowieka honoru" dla pokojowego przeistoczenia się PRL w ?III RP, inni przypominali, jak strasznym był zbrodniarzem.

Większość z nas zapamięta pewnie Jaruzelskiego z ?13 grudnia 1981 roku, gdy ?w mundurze, na tle wojskowego sztandaru ogłaszał stan wojenny. Lepiej charakteryzuje generała chyba jednak inna przypomniana wczoraj scena – kiedy na lotnisku z uśmiechem, choć wyraźnie bez przyjemności, a może nawet z pewną niechęcią, całował się z sowieckim gensekiem Leonidem Breżniewem.

Bo Jaruzelski nie był ani człowiekiem honoru, ani strasznym dyktatorem. Był jedynie bezwolnym wykonawcą poleceń z Moskwy. ?W założonej przez Lenina i Stalina ponadnarodowej mafijnej organizacji zwanej komunizmem nie był ojcem chrzestnym, ale podrzędnym capo regime'em, dowódcą jednego z wielu gangsterskich oddziałów. Niespecjalnie utalentowanym, nieodnoszącym większych sukcesów, lecz – co bardzo ważne dla mafii – bezwzględnie wiernym. Całującym obrzydliwego, starego kałmuka, gdy może to pomóc karierze. Gotowym wystąpić przeciw interesowi Polski, byle mocodawcy z Kremla byli zadowoleni. Gdy Breżniew żądał wprowadzenia stanu wojennego, Jaruzelski bez szemrania wypełnił polecenie, kiedy Gorbaczow nakazał dogadanie się z opozycją – dostosował się do nowych oczekiwań.

Wojciech Jaruzelski będzie, rzecz jasna, miał swoje miejsce w podręcznikach polskiej historii – podobnie jak mają je urzędnicy, którzy w imieniu zaborczej Rosji administrowali na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej ?– Aleksander Wielopolski i Michał Murawiew. Być może, gdyby generał miał więcej charakteru, silnej woli, samodzielności, można by ?go wymieniać w jednym rzędzie z Wielopolskim, często krytykowanym, ale też i przez wielu docenianym. Jednak gdy nadszedł moment próby, okazało się, że Jaruzelskiemu znacznie bliżej do Murawiewa.