Jak piszemy w dzisiejszej „Rzeczpospolitej", rząd rosyjski domaga się kolonizacji Księżyca już w 2030 roku. A to dlatego, że wyczerpują się światowe zasoby energetyczne, trzeba więc szukać ich alternatywnych źródeł.
W ojczyźnie Gagarina i Tierieszkowej takie pomysły nie powinny nikogo dziwić. Gorzej, że możliwości państwa rosyjskiego nie pozwalają realizować w tej dziedzinie ambitnych planów. Do takiego stanu rzeczy przyczyniły się przestarzały sprzęt i zdemoralizowany personel, a wcześniej źle ukierunkowane inwestycje.
Ale problemy rosyjskiego przemysłu kosmicznego wiążą się również z polityką międzynarodową. Są one konsekwencją izolacjonizmu, który w coraz większym stopniu charakteryzuje putinowską Rosję i utrudnia jej współpracę z czołowymi potęgami ekonomicznymi świata. Dla Moskwy to kłopot, bo strefa jej wpływów dziś już nie obejmuje wszystkich krajów, które były podporządkowane ZSRR w epoce zimnej wojny i które można było traktować jako zaplecze dla swojej gospodarki. Tymczasem politycy rosyjskiego establishmentu z nostalgią patrzą w przeszłość, żałując rozpadu sowieckiego imperium. Owszem, nie żywią oni żadnych złudzeń co do komunizmu, ale nie potrafią się rozstać z poczuciem mocarstwowości, które ?im towarzyszyło jeszcze ?w latach 80.
Izolacjonizm jednak zwiększa dystans dzielący Rosję od innych krajów. Nawet przywódcy tych państw postsowieckich, które uchodzą za sojuszników Moskwy – jak Białoruś czy Kazachstan – nie godzą się na przedmiotowe traktowanie przez jej dygnitarzy. Mają bowiem świadomość, że dawne czasy się skończyły i są u siebie gospodarzami.
Przeświadczenie o tym, że wokół czyhają wrogowie, którzy chcą upokorzyć Kreml, skłania do tego, żeby oprzeć się na własnych siłach. Te zaś wystarczyły do tego, żeby wykorzystać polityczną słabość Zachodu – wysłać „zielonych ludzików" na Krym oraz do obwodów donieckiego ?i ługańskiego, aby tam wywoływali rozróby. Na podbój kosmosu to za mało.