Od 1 grudnia Tusk będzie musiał mieć jasną opinię nie tylko w sprawach, na których się zna i dziś – na temat konfliktu na Ukrainie, w sprawie sankcji wobec Rosji czy choćby dotacji dla rolników. Od 1 grudnia Tusk będzie musiał także swobodnie konwersować o epidemii eboli, chińskich taryfach importowych dla amerykańskich samochodów, postępach Boko Haram w Nigerii czy niedawnym otwarciu muzeum Malwinów w Argentynie. Czyli o wszystkim, co interesuje i dotyczy któregokolwiek kraju członkowskiego Unii Europejskiej.
Do tego musi dobrać ludzi. A nie będzie to równie proste, jak obsadzenie Kancelarii Premiera w Warszawie, bo żeby zyskać zaufanie unijnych stolic, przewodniczący Rady UE nie może się otoczyć rodakami, lecz musi poszukać współpracowników z innych krajów i odpowiednio rozłożyć ich odpowiedzialność.
Nie wierzę, że da się pogodzić solidne przeanalizowanie nowego programu reform gospodarczych premiera Włoch Matteo Renziego i ich wpływu na unijny budżet z równie solidną analizą samorządowych list wyborczych PO i z walką o reformę służby zdrowia w Polsce, a także z nadzorowaniem przygotowań polskich służb granicznych do ewentualnego zalewu uciekinierów z Ukrainy.
Premier przedstawił niedawno w Sejmie plan pracy rządu RP na najbliższy rok. Zrobił to, wiedząc już, że plan ten będzie wprowadzał w życie już nie on, lecz jego następca. Ale ten następca także musi mieć czas, by przygotować się do nowej roli, zebrać swój zespół i zastanowić się, czy plan Tuska jest również jego planem. Bo nowy premier nie będzie rozliczany z tego, jak wprowadza w życie polityczny testament swojego poprzednika, lecz z tego, jakie ma własne pomysły i jak idzie mu wprowadzanie ich w życie.