Idealne rozwiązanie na najbliższe półrocze byłoby takie: pani premier Łotwy Laimdota Straujuma ramię w ramię współpracuje w sprawach wschodnich z nowym przewodniczącym Rady Europejskiej Donaldem Tuskiem, który w polityce wobec Rosji i Ukrainy miał się przecież specjalizować, nadawać jej ton i podrzucać rozwiązania.
Idealnie jednak nie będzie. Ani przywódca Łotwy, ani przewodniczący Rady Europejskiej, niezależnie od tego, kto nim jest, nie kreują unijnej polityki zagranicznej. A w odniesieniu do Rosji i Ukrainy to nie będą nawet uczestniczyli w najważniejszych wydarzeniach. Zajmą się tym kanclerz Niemiec i prezydent Francji. Tak będzie w połowie miesiąca w Astanie, gdzie spotkają się prezydentami Putinem i Poroszenką. I pewnie później się to nie zmieni, choć szansą na zmianę jest majowy szczyt Partnerstwa Wschodniego w Rydze. Tam trudno będzie Łotyszów i polskiego szefa Rady Europejskiej zupełnie odstawić na bok. Nie zapowiada się jednak, by szczyt o czymś istotnym zadecydował.
Ważny odbył się podczas litewskiego przewodnictwa, w listopadzie 2013 roku w Wilnie. Prezydent Wiktor Janukowycz odmówił podpisania umowy stowarzyszeniowej z UE, co wywołało wielkie protesty na Ukrainie i doprowadziło do rosyjskiej interwencji w tym kraju. Od tej pory wymyślone przez Polaków Partnerstwo Wschodnie wielu politykom starej zachodniej Unii kojarzy się z wielkimi problemami.
Od czasu powołania urzędu przewodniczącego Rady Europejskiej możliwości państwa przewodzącego przez pół roku UE są małe, głównie techniczne. Ale nawet przy takich możliwościach - w obliczu wojny na wschodzie i odrodzenia rosyjskiego imperializmu - prezydencja Łotwy rodzi nadzieje. Nie ma kraju bardziej rozumiejącego, jaką taktykę wobec sąsiadów stosuje Rosja i jak trudno z nią dojść do ładu.
Na Łotwie mieszka liczna mniejszość rosyjska, jej partia odnosi sukcesy parlamentarne, ale nikt z nią nie chce współrządzić, co może umacniać w Rosjanach poczucie obcości. "Obrona" Rosjan mieszkających poza Rosją jest zaś czołowym hasłem imperialnej polityki Kremla.