Nieprzewidywalność Donalda Trumpa tym razem uderzyła w Polskę, w ten sposób odczuliśmy skutki huraganu Dorian, zanim on w ogóle dotarł do Stanów Zjednoczonych.
Do wybrzeży Florydy ma dotrzeć w poniedziałek. Jeżeli specjaliści od prognozy dobrze to obliczyli, to znaczy, że prezydent USA mógłby bez większego ryzyka wziąć udział w niedzielnych uroczystościach w Warszawie związanych z 80. rocznicą wybuchu drugiej wojny.
Kluczowe pytanie brzmi, czy gdyby dotyczyło to innego kraju i innych okoliczności, Donald Trump nie zdecydowałby się jednak na przylot, skracając program wizyty?
Przypuszczam - nie mając na to oczywiście dowodów, bo podobnej sytuacji nie było - że z przylotu na zaproszenie króla czy księcia koronnego Arabii Saudyjskiej albo premiera Izraela, by jednak nie zrezygnował.
Donald Trump dokonał kalkulacji, z której mu wyszło, że w związku z walką o reelekcję w 2020 roku opłaca mu się zostać w Ameryce w roli gospodarza zatroskanego o los mieszkańców. Zwłaszcza głosujących w swing states, takich jak Floryda, stanach wahających się między wyborem republikanów i demokratów. Na drugiej szali były: 1. pamięć o drugiej wojnie, także ostatnich żyjących ofiarach. 2. stosunki z Polską i całym regionem, bo przecież w Warszawie mieli się z nim spotkać i prezydent Wołodymyr Zełenski (po raz pierwszy), i przywódcy państw bałtyckich (dla dwóch z nich, Łotysza i Litwina, też miało być to pierwsze spotkanie). Łatwiej było Trumpowi zrezygnować z przylotu, bo już wcześniej skrócił program o Danię, której premier nie chciała z nim rozmawiać o sprzedaży Grenlandii. Wszystko wskazuje na to, że w tym ważeniu zysków i strat na drugiej szali nie pojawiły się głosy amerykańskiej Polonii w swing states, np. Pensylwanii. Może powinny?