W tym roku naukę rozpoczęło ponad 610 tys. dzieci, a więc 100 tys. więcej niż rok temu, z czego (według danych MEN) 380 tys. to sześciolatki, a około 230 tys. to siedmiolatki, które rok temu nie poszły do szkoły.

Rezultat? W wielkich miastach w szkołach powstało nawet po kilkanaście klas pierwszych. Wiele dzieci naukę rozpoczyna po południu, a każdy rodzic wie, jak trudno jest skoncentrować się zmęczonemu sześciolatkowi, o przyswajaniu wiedzy nie wspominając. Trudno się więc dziwić rodzicom ustawiającym się w kolejkach do poradni, które mogą wydać orzeczenie o odroczeniu nauki o rok. Zamiast postępu cywilizacyjnego są nerwy i złość.

W przeciwieństwie do przeciwników posyłania sześciolatków do szkół uważam, że idea wcześniejszego rozpoczynania edukacji nie jest zła. Dzieci nie mogą jednak być ofiarą pomysłów – nawet wynikających z najbardziej szlachetnych intencji – polityków i urzędników. A tak się w tym wypadku dzieje.

Co gorsza, z obecnej sytuacji nie ma dobrego wyjścia. Zawrócenie reformy – co proponuje m.in. PiS – nie będzie dobrym rozwiązaniem. Po roku, w którym do szkół poszły dwa roczniki, mielibyśmy rok, w którym do szkół nie poszedłby cały rocznik. Taki nagły odpływ – podobnie jak obecny przypływ – zupełnie zdezorganizowałby pracę szkół. Dlatego referendum, którego domaga się w tej sprawie prezydent Andrzej Duda, może mieć równie opłakane skutki jak niedorobiona reforma.

Edukacja nie lubi wielkich wstrząsów, choć w Polsce po 1989 roku podlega ona nieustannym zmianom. Zamiast więc kolejnego trzęsienia ziemi naprawiajmy ten system powoli. Zwiększmy rolę rodziców w procesie decydowania o tym, kiedy rozpocząć wiek szkolny. Nie myślmy wyłącznie o statystykach, teoriach, lecz raczej o tym, jak sprawić, by tych ponad 600 tys. dzieci, które we wtorek zaczęły naukę, odniosło z niej jak największą korzyść. Bo w edukacji to dzieci są najważniejsze.