Japońscy okupanci nie dopuszczali się ludobójstwa na taką skalę jak nazistowscy Niemcy. Dla nich zarówno jeńcy, jak i podbite ludy były głównie tanią siłą roboczą. Należało wyssać z nich energię do granic możliwości. Do ostatniej kropli potu. Dlatego śmierć tych stu tysięcy stała się symbolem zbrodni wojennych we wschodniej Azji. Dlatego celebruje się i wciąż pamięta most nad rzeką Kwai.
Wyniesieni z dżungli
Kiedyś zapadła wioska utopiona w indochińskiej dżungli. Dziś Kanchanaburi to centrum historycznego przemysłu, odwiedzane przez dziesiątki tysięcy turystów. Wszystko za sprawą mostu, który wciąż łączy brzegi rzeki tuż za miastem. Wokół cała gadżetologia, pomniki, stragany z pamiątkami, tubylcy oferujący komplet widokówek, ale to, co najbardziej przyciąga wzrok, to zadbany cmentarz wojenny z prawie siedmioma tysiącami grobów otoczony odnowionym murem, ze świeżo przystrzyżoną trawą. Nie ma na nim pomników, są tylko maleńkie tabliczki 40 na 30 centymetrów z imieniem i nazwiskiem, symbolem rodzaju broni, datami urodzenia i śmierci oraz krótkim memento. Przy niektórych świeże kwiaty albo doczepiona tabliczka: kochanemu tacie wierna do końca córka, syn, rodzina. Wciąż więc odwiedzają te groby potomkowie zmarłych budowniczych mostu. Anglicy, Holendrzy, Australijczycy. Tych pierwszych pochowano tu najwięcej, bo ponad 3,5 tysiąca. Holendrów jest nieco mniej, niemal 2 tysiące, Australijczyków około 1400. Wszyscy byli chowani pierwotnie w dżungli, a potem przeniesieni na ten cmentarz. Czy istnieje pewność, że pod każdą z tablic są odpowiednie zwłoki? Nikt nie potrafi na takie pytanie odpowiedzieć. – O, tu leży z pewnością dr Donald Purdie, profesor chemii z Singapuru. Zmarł w maju 1943 r. Miał szczęście, że jego grób zidentyfikowano. Dziesiątki tysięcy zwłok przepadły w dżungli bezimiennie – mówi przewodnik.
Most na rzece
Mało kto usłyszałby o śmierci tysięcy japońskich jeńców, gdyby nie film. Słynny „Most na rzece Kwai” Davida Leana z 1957 r. zdobył aż siedem Oscarów i dołączył do klasyki kina wojennego. Zagrały w nim wielkie gwiazdy tamtych czasów: Alec Guinness, Jack Hawkins i William Holden, który w zamian za gwiazdorskie honoraria zdecydował się na udział w zyskach, tak mocno był przekonany o sukcesie filmu. Oczywiście się nie zawiódł. „Most…” stał się wielkim hitem, a jego ścieżka dźwiękowa do dziś jest grana przez wszystkie orkiestry wojskowe świata.
Co ciekawe, film Leana nie tylko da się wciąż oglądać, co napełnia wiarą w istnienie kinowych arcydzieł, ale też wytworzył cały przemysł wokół rzeki Kwai. Trudno tu nie trafić. To punkt obowiązkowy każdej brytyjskiej czy amerykańskiej wycieczki do Tajlandii. Kanchanaburi obrosło w knajpy i sklepiki, są tu całkiem przyzwoite chodniki i przynajmniej dwa muzea poświęcone budowie kolei. W centralnym miejscu cmentarz, a obok brzegi rzeki łączy słynny most. Wciąż ten sam, który budowali jeńcy. Po amerykańskim bombardowaniu z 1945 r. wymieniono mu tylko dwa środkowe przęsła. Jest i pociąg, choć to tylko kolorowa turystyczna kolejka wożąca gości na odcinku kilkuset metrów. Swoją drogą trudno się obronić przed myślą, że pasuje tu jak karuzela pośrodku muzeum na lubelskim Majdanku.
Zamysł budowy linii kolejowej przecinającej Indochiny między Bangkokiem i Rangunem pojawił się już na początku XX wieku, ale po dokładnym przestudiowaniu warunków terenowych wydał się Brytyjczykom kompletnie szalony. Zbyt gęsta tu była dżungla, zbyt dużo gór, zbyt wiele rzek. Inwestycja pochłonęłaby niewspółmiernie dużo środków w proporcji do zysków handlowych. To, co jednak Brytyjczykom wydało się nieopłacalne, dla Japończyków okazało się konieczne. W marcu 1942 r. z terenu sojuszniczej Tajlandii dokonali inwazji na Birmę Brytyjską i po jej szybkim zajęciu szykowali się do skoku na perłę w kolonialnej koronie Londynu – Indie. Dekan był jednak dobrze broniony, a bez świetnego zaopatrzenia i szybkiego przerzucenia rezerw dla Japończyków nieosiągalny. Armia cesarza cierpiała w Birmie na ciągłe deficyty uzbrojenia i żołnierzy. Po klęsce pod Midway szlaki morskie nie były pewne, a japońskie konwoje z ludźmi i bronią po przekroczeniu cieśniny Malakka często szły na dno wskutek aktywności alianckich okrętów podwodnych. Tokio nie miało więc wyjścia i podjęło decyzję o realizacji porzuconej przez Brytyjczyków idei Kolei Tajsko-Birmańskiej. Inwestycja musiała pociągnąć za sobą niebywałe koszty, ale Japończycy się tym nie przejmowali. Mieli przecież tanią siłę roboczą. Alianckich jeńców i niewolniczą siłę roboczą z południowej Azji.