Kołtun a sprawa polska. Jak trwała i trwa plica polonica

Kołtuny to była plaga. Lekarze europejscy przez 400 lat szukali sposobu, by pozbyć się tej przypadłości uważanej za chorobę. Przez myśl im nie przeszło, że wystarczy myć i czesać włosy.

Publikacja: 14.03.2024 21:00

Przez całe średniowiecze bardzo ważne było zażywanie kąpieli i dotyczyło to wszystkich stanów. Zapew

Przez całe średniowiecze bardzo ważne było zażywanie kąpieli i dotyczyło to wszystkich stanów. Zapewne dlatego przywoływane przez kronikarzy postaci świętych niemyjących się przez całe życie stanowiły takie kuriozum

Foto: Bibliothèque nationale de France

W piśmie „Biesiada Literacka” z 1883 r. czytamy formułę magiczną wypowiadaną przez zamawiaczy „ludu ziemi łukowskiej” w celu wypędzenia kołtuna: „Nie ja lekarz, Pan Bóg lekarz, Ciebie boli, Ty wyrzekasz, Wyleź z głowy w pierś, Z piersi w brzuch, Z brzucha w kości, Z kości w golenie, Z goleni w stopy, Z stóp w palce, A z palcy na sto łokci w ziemię, Czy pomoże czy nie pomoże, Zapłać nieboże, W imię Ojca i Syna...”. Zapiski o kołtunie powstawały już w XVI w. To wówczas rektor Akademii Zamojskiej Wawrzyniec Starnigeliusz opisywał chorobę kołtunową w liście do profesorów uniwersytetu w Padwie: „Łamie kości, naciąga członki, rzuca się na stawy, ciało zniekształca i wykręca, powoduje narośle i guzy, robactwo sprowadza i masami tegoż tak głowę zanieczyszcza, że w żaden sposób nie da się potem do porządku doprowadzić. Jeśli się włosy obetnie, wówczas materia ta i jad rozchodzi się po całym ciele i zaatakowawszy je, dręczy głowę, nogi, ręce, wszystkie członki, wszystkie stawy, wszystkie części ciała prześladuje. Dowiedzioną jest rzeczą, że ci, którzy pozbyli się takiej plątwy, zapadają na oczy albo cierpią niewymowne męki, gdy choroba spłynie na inne części ciał”.

Kołtuna, który nie jest lekarstwem, a przypadłością, można było „zadać”. Wystarczyło zakopać go na progu chałupy nielubianego sąsiada. Można go też było wrzucić do wody albo do potrawy, albo ewentualnie wymoczyć w wódce.

Wierzono w owych czasach, że kołtun jest objawem niebezpiecznej choroby. Miała to być reakcja organizmu, który wydalał z siebie „jady”. Ścinanie go niosło za sobą niebezpieczeństwo, że choroba nie wydostanie się, a zostanie w ciele i zatruje chorego. To nie było najgorsze. Kołtun mścił się po ścięciu okrutnie. Jedni tracili wzrok albo głuchli, innym wykręcało członki, mieszało rozum, a jeszcze inni umierali.

„Kołtun w ludowych przesądach owiany był tajemniczą aurą. Największy kłąb strąków zwano ojcem, mniejsze, dopiero się rozwijające, były synami, a ich rozwój obserwowano z uwagą. Taki rodzaj kołtuna nazywany był też samcem, był on bowiem »groźniejszy« od kołtuna samicy – tworzącego jednolitą zbitą masę włosów” – pisze Marcin Winkowski w książce „Gdy Polacy nosili dredy...”. Dzięki tej „wiedzy” kołtuny trzymały się dobrze i rosły aż odpadły. Najdłuższy, pochodzący z XIX w., kołtun zachowany w Polsce, który znajduje się Muzeum Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego, mierzy 1,5 m. Zapewne nie było to największe osiągnięcie ówczesnej higieny i medycyny.

Choroba i lekarstwo

W języku łacińskim zwano je plica polonica (plika polska) i pod tą nazwą stały się pojęciem medycznym. Niemcy mówili o nim Weichselzopf – warkocz nadwiślański, Anglicy: Polish plait (polski warkocz), ale funkcjonowały też inne nazwy, choćby Judenzopf, co oznacza warkocz żydowski. Z kolei na Litwie kołtuna określano słowem żmut, co oznaczało coś splątanego nie do rozplątania. Lud wiejski często nazywał kołtuna gwoździec (gościec), a to od dolegliwości, jakie sprowadzał „od mocnego bólu głowy, łamania, świdrowania, jakby gwoździem przebitej czaszki” – podkreśla Winkowski.

Potrzeba pozbycia się choroby z ciała prowadziła do prostego wniosku: kołtun jest lekarstwem. To dlatego wielu chorych zapuszczało kołtuna, aby choroba wyszła z ciała i weszła w niego.

Trudno powiedzieć, czy element „polonica” przylgnął z racji zainteresowania lekarzy tym problemem medycznym czy może z powodu powszechności kołtunów na terenie Polski. W naszym kraju nosiło je bowiem dwóch na trzech mieszkańców wsi (Mazowsze) i niejeden mieszczanin. Nie ma wątpliwości, że wśród szlachty też były popularną przypadłością. Mężczyźni nosili go, od tak, pod czapką, za to kobiety formowały na kształt peruki. Gdy odpadł, należało go zakopać w nieuczęszczanym miejscu, aby nikt przez niego nie przekroczył, bo wówczas mógłby się zarazić chorobą kołtunową... Można je było rzucić w wodę, spalić albo porzucić w pobliżu krzyża przydrożnego czy kapliczki – tam spoczywały stosy kołtunów. Dobrymi miejscami były też tereny kultu religijnego. Choćby Kalwaria Zebrzydowska czy kościół Mariacki w Krakowie.

W zbiorowej świadomości kołtun to była choroba, która weszła w ciało i musiała to ciało opuścić. Splątane włosy na głowie były elementem tego opuszczania. To dlatego kołtun musiał dojrzeć i sam odpaść. Powszechnie uważano, że gościec funkcjonuje w każdym organizmie, ale potrzebne jest coś, impuls jakiś, który go uaktywni. Przyczyny mogły być różne – od czarów, złego spojrzenia przez przekroczenie wyrzuconego albo podrzuconego wrogowi kołtuna, aż po spożycie jakiegoś napoju lub potrawy, która gwoździowi nie pasowała. Wówczas zwijał się i wychodził w postaci skręconych włosów. „Trzeba się starać, żeby wydostał się na wierzch, żeby się wywierchował, to znaczy wyszedł we włosy i zwił się w kołtun” – cytuje Winkowski.

Potrzeba pozbycia się choroby z ciała prowadziła do prostego wniosku: kołtun jest lekarstwem. To dlatego wielu chorych zapuszczało kołtuna, aby choroba wyszła z ciała i weszła w niego. „Aby przyspieszyć powstanie kołtuna, noszono ciepłe nakrycia głowy, nie myto ani nie czesano włosów, często polewając je lepkim substancjami. Kaszubscy rybacy pomagali nieco w powstawaniu kołtuna, pijąc herbatę z barwnika i namaszczając głowę winem święconym oraz oliwą w trzech różnych kościołach. Do tego pod czapką i bielizną noszono skórę psa oraz owczą wełnę” – pisze Winkowski.

Oczywiście, kołtuna, który nie jest lekarstwem, a przypadłością, można było też „zadać”. Wystarczyło zakopać go na progu chałupy nielubianego sąsiada. Można go też było wrzucić do wody albo do potrawy, albo ewentualnie wymoczyć w wódce. Wówczas „przechodził do substancji” i zarażał osobę, która ją spożyła. Jednak nalewki alkoholowej na kołtunie używano też jako... lekarstwa, sugerując picie jej, aby kołtun „szybko odstał”. Spekuluję więc, że tak narodziła się homeopatia i pomysł na leczenie „podobnego podobnym”.

Plica polonica, czyli kołtun polski. Niemcy mówili o nim Weichselzopf – warkocz nadwiślański, Anglic

Plica polonica, czyli kołtun polski. Niemcy mówili o nim Weichselzopf – warkocz nadwiślański, Anglicy – Polish plait (polski warkocz)

Biblioteka Narodowa / Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie / Wikimedia Commons

Gdzieniegdzie wierzono, że tylko znachor ma moc zadania „choroby kołtunowej”. „Czarownik nasz, chcąc komuś zadać kołtuna, idzie o północy na okopisko, otwiera grób żydowski i ucina z głowy trupa garść włosów, a namoczywszy je w wodzie daje swojemu wrogowi w napoju” – cytuje Winkowski. Wydaje się, że kołtun z żydowskiej brody miał wyjątkową moc zarażania, bo to niejedyny przepis na pognębienie wrogów niechcianą przypadłością, w której go użyto.

Przyczyną plątania się włosów mogło być także złe spojrzenie albo urok. Ofiarami takiego uroku stało się 14 kobiet z miejscowości Doruchów, które w 1775 r. zostały spalone na stosie. Oskarżyła je żona miejscowego dziedzica, która z powodu czarów „dostała wielkiego bólu w palcu, włosy na głowie zaczęły się jej zwijać”. Inną ofiarą była Krystyna Ceynowa z Chałup. Ta w 1836 r. zginęła w wyniku samosądu, zatłuczona wiosłami – oskarżono ją o czary, niechodzenie do kościoła i kontakty z siłami nieczystymi oraz o to, że na jej kominie siadały czarne wrony. Przyczyną prawdziwą był jednak spór ze znachorem, który według niej błędnie leczył chorego rybaka z puchliny wodnej, bóli brzucha i kości oraz kołtuna.

Nie były to jedyne powody powstawania kołtuna. Uważano, że winny może być skrzat, który plącze włosy. Niemcy twierdzili, że to występujący w ich mitologii Wichtel; na Morawach uważano, że Skrytek, czyli Skrzat właśnie. Na Wołyniu oskarżano nietoperze wplątujące się we włosy, a w okolicach Augustowa drzewa porosłe jemiołą. Ponoć nawet ług pochodzący z takiego drzewa, którego używano do prania bielizny, mógł splątać włosy. Czasem wspominano też o wieszczycach, no i oczywiście Żydach oraz ich czarach.

Brudne wieki

Według Długosza kołtun został przyniesiony do Polski przez Tatarów podczas najazdu w 1288 r., inni autorzy twierdzą, że musiał istnieć już w czasach pogańskich. Jednak nasi słowiańscy przodkowie dużą wagę przywiązywali do włosów, a zatem zapewne także ich stanu, o czym świadczy choćby fakt symbolicznych postrzyżyn, czyli rytuał przejścia z wieku dziecięcego i opieki matki pod opiekę ojca i wejście w wiek młodzieńczy.

Przez całe średniowiecze bardzo ważne było zażywanie kąpieli i dotyczyło wszystkich kręgów. Zapewne dlatego przywoływane przez kronikarzy postaci świętych niemyjących się całe życie stanowiły takie kuriozum. Zresztą o drewnianych łaźniach z kamiennymi piecami wspominają zapiski arabskich podróżników, a także Gall Anonim, który opisał przybytek Bolesława Chrobrego. W publicznych łaźniach oferujących także proste zabiegi medyczne najczęściej kąpano się w baliach okrytych płótnem zabezpieczającym przed drzazgami, które mogły wbić się w... tylną część ciała. Prawdą pozostaje, że średniowieczny kościół nieprzychylnie patrzył na czyściochów. To zapewne pod jego wpływem władze miasta Krakowa pod koniec XIV w. zabroniły kobietom i mężczyznom wzajem polewać się wodą. Chodziło o uniknięcie zepsucia moralnego, bo kąpiel wiąże się przecież z nagością. „Jeszcze w XVII w. każde miasteczko, dwór szlachecki i wieś, miały własną łaźnię sposobem staropolskim urządzoną, t.j. izbę w budynku drewnianym z piecem i ogniskiem, gdzie na rozpalone kamienie lano wodę” – pisał Zygmunt Gloger w „Encyklopedii staropolskiej”. Ten XVII wiek i słowo „jeszcze” wydają się w tym zapisku kluczowe, bo później higiena została zapomniana, a przełom XVI i XVII wieku uważa się za początek „epidemii” choroby kołtunowej w Polsce.

Słowa Jana III Sobieskiego, który pisał w liście do Marysieńki „Przyjeżdżam niedługo, nie myj się” – jawią się fejkiem. Marysieńka cały czas była brudna i wcale nie miała zamiaru zmieniać tego stanu.

To wówczas do Polski przywędrowała tak zwana toaleta na sucho. Polegała na ocieraniu ciała (głównie rąk i twarzy) czystą szmatką, bez użycia wody oraz perfumowaniu się obficie. Woda została uznana za szkodzącą zdrowiu, ponieważ otwierała w ciele szczeliny, którymi mogło się dostać morowe powietrze. Okres brudu w Europie to nie średniowiecze. On rozpoczął się wraz z epidemią czarnej śmierci i wraz z nią rozprzestrzeniał się po kontynencie. W tym kontekście słowa Jana III Sobieskiego, który pisał w liście do Marysieńki „Przyjeżdżam niedługo, nie myj się” – jawią się fejkiem. Marysieńka cały czas była brudna i wcale nie miała zamiaru zmieniać tego stanu.

Wśród ludu mycie się w ogóle nie było brane pod uwagę. Jedyna kąpiel przydarzała się (albo i nie) na śmigusa-dyngusa, na co dzień wystarczyło umyć twarz, kark i dłonie. Włosów nie myto w zasadzie nigdy. Aby włosy były zdrowe, wystarczyło je natłuścić odrobinę, np. skórą od słoniny, a dla upiększenia i zdrowia przesypać otrębami. Chłopi strzygli się bardzo rzadko i od dziecka nosili długie pozlepiane kudły. Czesali się w święta, zazwyczaj przegarniając plerezę dłonią. Dziewczęta w tym celu używały grzebienia, jeśli akurat był w chałupie. Dzieci nie czesał i nie mył nikt. Chodziły brudne i rozczochrane. Mężczyźni, zarówno zimą, jak i latem nosili futrzane czapy, a kobiety chusty lub inne okrycia głowy. „Jedną koszulę noszono nawet kilka tygodni, nie ściągając jej nawet do spania. Brudna i przepocona stawała się siedliskiem bakterii i zarazków, powodując różnego rodzaju choroby, jednocześnie wydzielając smród przepoconego i brudnego ciała” – pisze Winkowski. Całe to „higieniczne” podejście oraz przesądy i zabobony dawały dobre podłoże dla splatających się na potęgę kołtunów w różnych „miejscach włosistych”.

Historia medycyny piórem XVIII-wiecznego lekarza Antoniego Formika odnotowała ciekawy przypadek kołtuna umiejscowionego poza głową, który dobrze charakteryzuje ówczesne podejście do higieny i włosów: „Pewien szlachcic poślubił wdowę równie szlachetnego rodu. W chwili, gdy miało nastąpić obcowanie małżeńskie, zatrzymał się, ponieważ »wejście« było zamknięte masą włosów, które kobieta bała się ściąć, aby nie dotknęła jej gorsza choroba”.

Na co komu higiena?

Pojęcia związane z higieną pojawiły się w Europie ponownie pod koniec XVIII w. Po latach brudu w 1794 r. powstała pierwsza Katedra Higieny przy Wydziale Medycyny w Paryżu. Utrzymywanie warstwy brudu jako element religijnej cnoty nadal jednak pokutowało w Europie. Uważano, że do mycia najlepsza jest czysta zimna woda, ciepła bowiem miała prowadzić ku złemu, bo powodowała seksualne pobudzenie. Trzeba było czasu i aktywnej promocji, aby przekonać ludzi do używania mydła, które w końcu znalazło uznanie społeczeństwa europejskiego, ale już polskiego niekoniecznie. Polski lud uważał mydło za zbędny luksus, panowie natomiast za element niszczący naszą kulturę narodową, ponieważ higienę promowali znienawidzeni zaborcy.

W wydanej w 1910 r. książce „Medycyna pastoralna: podręcznik dla kleru katolickiego” możemy przeczytać, że „Kołtun należy do najważniejszych chorób zabobonnych ludu polskiego, który tak się uporczywie utrzymuje wśród niego, że należy mu poświęcić kilka słów”.

W XIX stuleciu rozpoczęto nad Wisłą walkę „o uświadomienie higieniczne społeczeństwa, przede wszystkim warstwy chłopskiej”. Towarzystwa naukowe, towarzystwa lekarskie, społecznicy i prasa zaczęli rozpowszechniać prohigieniczne działania. Pisma i kalendarze rozpisywały się o konieczności zachowania czystości, ale zdarzały się też takie, które kpiły z tej nowej mody, propagując działania odwrotne, jak choćby to z 1853 r., którego konserwatywny autor definitywnie odrzucał czystość. Jego zdaniem była bezsensowna, bo wydłużała życie, co łączy się ze starością i cierpieniem. Miał trochę racji – wszak średnia długość życia w Królestwie Polskim wynosiła 33 lata, co nie dawało szansy na starość. W tym czasie Norwegowie z bezkompromisową odwagą korzystający z łaźni żyli średnio lat 55. Według Bolesława Prusa, który podał te dane w „Kronice Tygodniowej” zamieszczanej w „Kurierze Codziennym”, przyczyną była niechęć Polaków do kąpieli. Pisarz ekscentrycznie uważał, że myć trzeba się chociaż raz w tygodniu.

W ramach walki z brudem coraz częściej na terenie Polski zaczęto urządzać łaźnie publiczne, zwłaszcza dla ubogich, te jednak świeciły pustkami. Zachęty do kąpieli spotykały się wręcz z protestami, zwłaszcza mieszkańców wsi i wiejskich proboszczów, którzy w tym procederze widzieli zepsucie moralne.

Choroba kołtunowa

W XVI stuleciu lekarz królewski Wojciech Oczko na polecenie władz Akademii Zamojskiej pisał do profesorów w Padwie o powszechnej w Rzeczypospolitej chorobie kołtunowej. Zaowocowało to debatą przynoszącą ponad 900 prac naukowych. Stanowisko lekarzy było zbliżone do tego głoszonego przez rektora Wawrzyńca Starnigeliusza, który twierdził m.in., że sposobem przyspieszającym pozbycie się plica polonica jest „owinięcie głowy skórą ściągniętą z jeża” i spożycie jego mięsa. Niewielu było tak odważnych jak William Davidson, lekarz króla Jana II Kazimierza Wazy, który bezlitośnie kazał ścinać kołtuny, głowę myć, a włosy czesać i bluźnierczo twierdził, że kołtun jest objawem niechlujstwa. Taka hipoteza nie trafiała do uszu praktykujących wówczas doktorów, którzy nazywali Davidsona „szkockim osłem” i twierdzili, że obcięcie kołtuna może być przyczyną wielu groźnych chorób, a nawet śmierci. Do leczenia polecali wnętrzności wydry, smalec, mięso i skórę jeża, sadło bociana, sztuczne wywoływanie wymiotów i biegunki mające na celu pozbycie się jadów, ewentualnie mycie włosów ługiem.

XIX wiek przyniósł prawdziwy wysyp prac o kołtunie. Każdy lekarz za punkt honoru stawiał sobie napisanie choć jednego artykułu. „Na początku stulecia większość polskich lekarzy nadal była przekonana, że kołtun jest chorobą i ścięcie go może tylko pogorszyć stan chorego” – pisze Winkowski. Nadal jednak nie potrafiono odkryć prawdziwej jego natury, a obcinać się bano. Ogłaszano konkursy na prace badawcze o kołtunie, toczono ożywione debaty i dyskusje. Wielu nadal uważało, „że kołtun jest cierpieniem charakterystycznym dla Polski, a ponadto zaraźliwym i skłonnym do nawrotów”; planowano nawet tworzenie oddziałów szpitalnych dla chorych z kołtunem. Uważano, że zlepienie się włosów wywołane jest przez krążący w żyłach zły płyn, który wydostaje się na zewnątrz, splątując włosy. Obserwowano go nawet uważnie na powierzchni sklejonych włosów. Dominująca narracja medyków potwierdzała istnienie „choroby kołtunowej”, a czesanie włosów miało tylko utrudniać leczenie.

Przełom XVI i XVII stulecia uważa się za początek „epidemii” choroby kołtunowej w Polsce. Wówczas ni

Przełom XVI i XVII stulecia uważa się za początek „epidemii” choroby kołtunowej w Polsce. Wówczas nie tylko chłopi strzygli się bardzo rzadko i od dziecka nosili długie pozlepiane kudły...

Stefan Koch / Bild arChiv/wikipedia

Zwolennicy „choroby kołtunowej” musieli walczyć z opinią, że czystość i czesanie mogą pomóc w leczeniu. Ciągle szukali argumentów na obalenie tego błędnego sposobu myślenia. Jednak narracja o braku patologii w plątaniu się włosów zaczęła pojawiać się coraz mocniej. Wciąż nowi lekarze donosili, że obcięcie plątwy nie przynosi negatywnych konsekwencji. Obrońcy „choroby” musieli się więc wykazać sprytem. Twierdzili, że są kołtuny, które „ogromnie wojują z człowiekiem” i to są kołtuny prawdziwe, których nijak obciąć nie można, ale są też kołtuny fałszywe, których obcięcie żadnych szkód nie uczyni. Te fałszywe „różnić się miały od prawdziwych innym sposobem wicia się włosów (sic!), brakiem wszy i smrodu”. Lekarz warszawski Aleksander Antoni Le Brun miał na ten temat jednak inne zdanie: „Obrońcy kołtuna i na to sobie poradzić potrafili. Mówią, że kołtun, którego obcięcie złych dla chorego nie pociąga skutków, nie jest kołtunem prawdziwym lub też, że i obcięcie prawdziwego kołtuna jest nieszkodliwe, gdy kołtun ten jest dojrzałym i że trzeba właśnie wiedzieć, kiedy go obciąć... Panowie! Wszystko to są brednie!”.

Wydaje się, że przełomem w myśleniu o kołtunie była „rzeź kołtunów” w krakowskim szpitalu dla obłąkanych. Jej sprawcą był jeden z pensjonariuszy, który zdobył nożyczki. Obciął kołtuny sobie i wszystkim innym pacjentom, bo żaden nie był przypadłości pozbawiony. Jakież było zdziwienie personelu medycznego, gdy nikt nie umarł ani nie zapadł na ciężką chorobę. Wkrótce w Krakowie powołano komisję, która problem miała prześwietlić. Zgromadzono dane o 1044 osobach kołtunowatych i opinie 34 lekarzy. Te były podzielone. Jedni w kołtunie widzieli objawy ciężkiej choroby, drudzy – brud i niechlujstwo. Ostateczny cios „chorobie kołtunowej” zadał warszawski lekarz Henryk Dobrzycki, który poddał krytyce wiele publikacji autorstwa lekarzy stających w obronie kołtuna. Opisał w pracy „O kołtunie, pospolicie plica polonica zwanym” błędy w sztuce lekarskiej oraz zabobony wynikające z zacofania i niskiego poziomu higieny. Analizy potwierdził później, pracując wśród kołtunowatych wieśniaków jako lekarz. To był jednak dopiero początek drogi do wytępienia zabobonu. Znachor czy owczarz nadal więcej znaczył niż lekarz.

W wydanej w 1910 r. książce „Medycyna pastoralna: podręcznik dla kleru katolickiego” możemy przeczytać, że „Kołtun należy do najważniejszych chorób zabobonnych ludu polskiego, który tak się uporczywie utrzymuje wśród niego, że należy mu poświęcić kilka słów”. Oznacza to, że plica polonika nadal trzymała się mocno w początkach XX w. Potwierdza to Marcin Winkowski w książce „Gdy Polacy nosili dredy...” i przytacza „dane statystyczne: w Prusach jeszcze jest 6500 osób pliką (kołtunem) dotkniętych. W kwidzyńskim obwodzie 1354, w Gdańsku 250, w Królewcu 156, w Poznańskiem 2507, w bydgoskim obwodzie 1859 osób”. Walka z kołtunem okazała się tak trudna, a osadzenie w świadomości tak silne, że jego przypadki odkrywano nawet w czasach PRL – jeszcze w latach 70. XX w.

W piśmie „Biesiada Literacka” z 1883 r. czytamy formułę magiczną wypowiadaną przez zamawiaczy „ludu ziemi łukowskiej” w celu wypędzenia kołtuna: „Nie ja lekarz, Pan Bóg lekarz, Ciebie boli, Ty wyrzekasz, Wyleź z głowy w pierś, Z piersi w brzuch, Z brzucha w kości, Z kości w golenie, Z goleni w stopy, Z stóp w palce, A z palcy na sto łokci w ziemię, Czy pomoże czy nie pomoże, Zapłać nieboże, W imię Ojca i Syna...”. Zapiski o kołtunie powstawały już w XVI w. To wówczas rektor Akademii Zamojskiej Wawrzyniec Starnigeliusz opisywał chorobę kołtunową w liście do profesorów uniwersytetu w Padwie: „Łamie kości, naciąga członki, rzuca się na stawy, ciało zniekształca i wykręca, powoduje narośle i guzy, robactwo sprowadza i masami tegoż tak głowę zanieczyszcza, że w żaden sposób nie da się potem do porządku doprowadzić. Jeśli się włosy obetnie, wówczas materia ta i jad rozchodzi się po całym ciele i zaatakowawszy je, dręczy głowę, nogi, ręce, wszystkie członki, wszystkie stawy, wszystkie części ciała prześladuje. Dowiedzioną jest rzeczą, że ci, którzy pozbyli się takiej plątwy, zapadają na oczy albo cierpią niewymowne męki, gdy choroba spłynie na inne części ciał”.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia Polski
Odcisk palca na chlebie sprzed 8600 lat
Historia Polski
2 kwietnia mija 19. rocznica śmierci Jana Pawła II
Historia Polski
Utracona szansa: bitwa nad Worsklą. Książę Witold przeciwko Złotej Ordzie
Historia Polski
Tajemnica pierwszej koronacji. Jakie sekrety kryje obraz Jana Matejki
Historia Polski
Rodzina Siniarskich. Zginęli, bo ratowali Żydów w Lutkówce