Główna ekonomistka EBI: Inflacja to nie powód, żeby trwać przy rosyjskich surowcach

Europa może zrezygnować z surowców z Rosji, nie rezygnując z ambicji dotyczących zielonej transformacji – ocenia Debora Revoltella, główna ekonomistka Europejskiego Banku Inwestycyjnego.

Publikacja: 29.05.2022 22:27

Główna ekonomistka EBI: Inflacja to nie powód, żeby trwać przy rosyjskich surowcach

Foto: Andreas Arnold / Bloomberg

W UE trwają próby uzgodnienia embarga na import surowców energetycznych z Rosji. Porozumienie wydaje się możliwe w przypadku ropy, w przypadku gazu jest odległe. Czy rzeczywiście rezygnacja z rosyjskich surowców byłaby dla Europy tak kosztowna, jak twierdzą sceptycy?

Nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie, jesteśmy skazani na mało precyzyjne szacunki. Na podstawie tabel przepływów międzygałęziowych, które publikuje EBC, można na przykład oceniać, że ograniczenie podaży gazu o 10 proc. spowodowałoby spadek wartości dodanej w strefie euro o 0,7 proc. To daje obraz wrażliwości gospodarki na zmiany podaży tego surowca. Obecnie 70 proc. gazu wykorzystywanego w Europie pochodzi z Rosji. Teoretycznie rezygnacja z tego importu miałaby więc potężny wpływ na gospodarkę Europy, ale wiadomo, że część zostałaby zastąpiona importem z innych kierunków.

Bardzo przydatne są w tym kontekście doświadczenia Chile z 2007 r., gdy podaż gazu z Argentyny – jedynego dostawcy na chilijski rynek – załamała się o 90 proc. Jak przypomnieli w niedawnym artykule Andrés Velasco i Marcelo Tokman, którzy byli wtedy ministrami w chilijskim rządzie, obniżyło to tempo wzrostu PKB Chile o około 1 pkt proc. Władze Chile ograniczyły koszt tego wstrząsu, przyspieszając budowę terminali LNG, zwiększając nakłady na inwestycje w odnawialne źródła energii oraz pozwalając niektórym fabrykom i elektrowniom na powrót do spalania ropy naftowej, od której wcześniej odeszły na rzecz gazu. Rząd prowadził też kampanię informacyjną, która zmniejszyła zapotrzebowanie na energię elektryczną o 10 proc., a najuboższym gospodarstwom domowym zaoferował transfery kompensujące wzrost wydatków na prąd i ciepło. W efekcie dzisiaj Chile 43 proc. energii pozyskuje z czystych źródeł. Wydaje się więc, że Europa też mogłaby zrezygnować z rosyjskich surowców, nie rezygnując z ambicji dotyczących zielonej transformacji.

To ciekawe, bo mówi pani o gazie, z którego rezygnacja uchodzi za trudniejszą i bardziej kosztowną niż rezygnacja z ropy. Wstrzymanie importu tego ostatniego surowca byłoby dla Europy łatwiejsze do udźwignięcia?

W przypadku ropy problemem może być to, że rafinerie nie mogą przetwarzać dowolnego jej gatunku. Niektóre państwa UE, w których rafinerie są przystosowane do rosyjskiego surowca, musiałyby więc zacząć importować paliwo zamiast ropy, co byłoby droższe. Poza tym jednak rzeczywiście łatwiej jest zdywersyfikować źródła dostaw ropy, bo jej import nie wymaga takiej infrastruktury przesyłowej, jak import gazu.

W przypadku Chile, który pani przywołała, rząd mógł sobie pozwolić na spore wydatki inwestycyjne, które pozwoliły zmniejszyć zależność od importu gazu, ale też na wsparcie części gospodarstw domowych. Czy to byłoby możliwe także w UE? Bo wydaje się, że niechęć do embarga na rosyjskie surowce wynika częściowo z obaw, że ze względu na najwyższą od ponad 20 lat inflację rządy nie byłyby w stanie łagodzić skutków takiego embarga.

Nie sądzę, że presja inflacyjna istotnie ogranicza możliwości przeciwdziałania społecznym skutkom ewentualnego embarga na import rosyjskich surowców. W EBI analizowaliśmy niedawno, jakie mogą być skutki trwałego wzrostu cen surowców energetycznych oraz rolnych w poszczególnych krajach UE. Interesowało nas głównie to, jak się zmieni odsetek gospodarstw domowych zagrożonych ubóstwem. To zależy przede wszystkim od struktury wydatków konsumpcyjnych, tzn. od tego, jaką część tych wydatków pochłaniają paliwa, energia i żywność, ale też od rozkładu dochodów w społeczeństwie. Z naszej symulacji wynika, że Rumunia, Bułgaria, Grecja i Hiszpania ucierpią najbardziej. Tam konieczność kompensowania obywatelom wzrostu kosztów życia będzie potrzebna. Ze względu na inflację ważne jest, aby rządy precyzyjnie kierowały to wsparcie tylko do najbardziej potrzebujących. Poza tym powinny prowadzić kampanie informacyjne zachęcające do zmniejszenia zużycia energii.

Wysoka inflacja to obecnie zjawisko o globalnym charakterze, ale to nie oznacza, że ma wszędzie dokładnie te same przyczyny. Część ekonomistów uważa, że w USA wzrost cen w większym stopniu napędzany jest szybkim wzrostem popytu, pewnym przegrzaniem gospodarki, szczególnie rynku pracy, a w Europie jest on przede wszystkim skutkiem skoku cen surowców oraz zaburzeń w łańcuchach dostaw. Zresztą nawet świeże prognozy KE sugerują, że w większości państw zachodniej Europy inflacja już w 2023 r. będzie pod kontrolą, choć Europejski Bank Centralny jeszcze nie zaczął podnosić stóp procentowych, inaczej niż amerykański Fed. Czy zgadza się pani z tezą, że wystrzał inflacji w Europie ma wciąż charakter przejściowy?

To trudne pytanie. Na pewno prawdą jest, że w USA popytowe źródła inflacji są bardziej widoczne. Gospodarka jest tam bardzo rozgrzana, a sytuacja na rynku pracy napięta. W Europie na pierwszym planie są zaburzenia podażowe: z jednej strony chodzi o wzrost cen surowców, z drugiej zaś o opóźnienia w dostawach komponentów oraz braki części z nich. Ale w niektórych krajach Europy widać też już efekty ciasnego rynku pracy, np. przyspieszenie wzrostu płac. To jest czynnik, który będzie utrwalał inflację, choć ekonomiści rzeczywiście są podzieleni w ocenach, na ile to zjawisko jest już niepokojące.

Które kraje są najbardziej narażone na to, że wysoka inflacja się zakorzeni?

Jeśli chodzi o strefę euro, dotyczy to głównie krajów z północy. Kraje południa od lat zmagały się z wysokim bezrobociem i wciąż do końca sobie z tym problemem nie poradziły. Poza strefą euro, ciasny rynek pracy widać w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, w tym w Polsce. Brakuje wykwalifikowanych pracowników, co sprzyja wzrostowi płac. Banki centralne z tego regionu podnoszą stopy procentowe właśnie po to, żeby zapobiec utrwaleniu się inflacji.

Chociaż w Polsce płace rzeczywiście rosną szybko, to nie wydaje się, że są one przyczyną wzrostu cen. Najwyraźniej nie doszło jeszcze do spirali płacowo-cenowej. Ze względu na szybki wzrost produktywności oraz innych kosztów koszty pracy są dla firm coraz mniejszym ciężarem. Co więcej, jeszcze w I kwartale br. były one w stanie zwiększać marże, które w rezultacie były najwyższe od co najmniej kilkunastu lat. Wygląda więc na to, że środowisko podwyższonej inflacji sprzyja wynikom przedsiębiorstw. Czy to zjawisko widać w całej Europie?

Tak, nasze badania również pokazują, że marże zysku firm były w ostatnich latach solidne. W 2020 r. wydawało się, że to się gwałtownie zmieni. Firmy spodziewały się załamania popytu i załamania inwestycji. Ale reakcja polityki gospodarczej na pandemiczny szok była szybka i zdecydowana. W rezultacie firmy odnotowały spadek sprzedaży, ale to zostało skompensowane pomocą publiczną. Ta pomoc podtrzymała marże zysku w firmach. Ale teraz mamy kolejny szok, który nałożył się na ten szok pandemiczny, który jeszcze nie minął. Firmy spodziewały się wzrostu popytu w związku z odroczonymi wydatkami gospodarstw domowych i przedsiębiorstw. Teraz mają do czynienia z dużą niepewnością, na którą nałożył się wzrost cen surowców, a jednocześnie pandemiczne wsparcie jest wycofywane. Wydaje się więc, że sytuacja przedsiębiorstw się pogorszy.

Zjawiskiem, o którym od dawna się w Polsce mówi, jest niska stopa inwestycji. Rząd miał ambicję, aby zwiększyć ją do 25 proc. PKB, ale się mu to nie udało. Stopa inwestycji wciąż spada, w 2021 r. wynosiła niespełna 17 proc. Dlaczego popyt inwestycyjny jest u nas taki słaby? I jak to pogodzić z tym, że nasza gospodarka należy do najszybciej rosnących w UE? Może jednak z tymi inwestycjami w Polsce nie jest tak źle, jak pokazują oficjalne dane?

Rzeczywiście trudno jest pogodzić szybkie tempo rozwoju polskiej gospodarki z niską stopą inwestycji. Wiemy też, że Polska dobrze wykorzystywała unijne fundusze i rozwijała konsekwentnie infrastrukturę. Istnieją jednak wciąż luki, które można uzupełnić, a które hamują wzrost inwestycji prywatnych. W naszym dorocznym badaniu polskie firmy wciąż wymieniają niedostatki infrastrukturalne jako barierę dla ich inwestycji.

Gdy wybuchła pandemia, prowadząc do dużych zaburzeń w imporcie z Azji, sporo mówiło się o tym, że międzynarodowe łańcuchy dostaw będą musiały zostać przebudowane. Wydawało się, że kraje Europy Środkowo-Wschodniej, w tym Polska, będą beneficjentami tych zmian. Czy tak się stało? Widać, że część produkcji, która dawniej była zlokalizowana w Azji, przenosi się do naszego regionu?

W globalnych łańcuchach dostaw zachodzi jednocześnie wiele zmian, ale nie ma jeszcze pewności, które okażą się trwałe i jaki będzie ich ostateczny efekt. W czasie pandemii doszło do zaburzeń w transporcie, we frachcie. Część firm uznała, że produkcję trzeba przenieść bliżej rynków zbytu. Europa Środkowo-Wschodnia może na tym skorzystać. Jednocześnie jednak pandemia stała się dla firm dodatkowym bodźcem do cyfryzacji i automatyzacji pewnych procesów. To zmniejsza znaczenie czynnika pracy w procesie produkcji, a to właśnie dostęp do relatywnie taniej i dobrze wykwalifikowanej siły roboczej był atutem krajów Europy Środkowo- -Wschodniej. A nawet jeśli zachodnie firmy będą decydowały się na inwestowanie w tych krajach, to ich struktura zatrudnienia będzie się zmieniała. Na to nakłada się wojna w Ukrainie, która ożywiła koncepcje specyficznego dla krajów ryzyka inwestycyjnego. Do niedawna wydawało się, że pod tym względem cała Europa jest równie bezpieczna, ale dziś kraje, które są bliżej frontu, mogą uchodzić za bardziej ryzykowne. Co więcej, w krajach Europy Środkowo- -Wschodniej dużą rolę odgrywa sektor motoryzacyjny, który przechodzi transformację związaną z elektromobilnością i jednocześnie z automatyzacją. Na razie międzynarodowe koncerny utrzymują swoje dotychczasowe fabryki w krajach EŚW, nawet jeśli zmieniają produkowane tam modele aut. Ale nowe fabryki, nie tyle samochodów, co pewnych komponentów, takich jak akumulatory, powstają też w krajach, w których przemysł motoryzacyjny był w zaniku, np. w Szwecji. W łańcuchach wartości dodanej zachodzi więc wiele zmian, które się na siebie nakładają, a których wypadkowa nie jest oczywista.

CV

Debora Revoltella

Od 2011 r. jest dyrektorką Departamentu Analiz i główną ekonomistką Europejskiego Banku Inwestycyjnego. Wcześniej przez ponad dziesięć lat była główną ekonomistką ds. Europy Środkowo-Wschodniej we włoskiej grupie bankowej UniCredit. Obroniła doktorat w dziedzinie ekonomii na Uniwersytecie w Ankonie. 

W UE trwają próby uzgodnienia embarga na import surowców energetycznych z Rosji. Porozumienie wydaje się możliwe w przypadku ropy, w przypadku gazu jest odległe. Czy rzeczywiście rezygnacja z rosyjskich surowców byłaby dla Europy tak kosztowna, jak twierdzą sceptycy?

Nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie, jesteśmy skazani na mało precyzyjne szacunki. Na podstawie tabel przepływów międzygałęziowych, które publikuje EBC, można na przykład oceniać, że ograniczenie podaży gazu o 10 proc. spowodowałoby spadek wartości dodanej w strefie euro o 0,7 proc. To daje obraz wrażliwości gospodarki na zmiany podaży tego surowca. Obecnie 70 proc. gazu wykorzystywanego w Europie pochodzi z Rosji. Teoretycznie rezygnacja z tego importu miałaby więc potężny wpływ na gospodarkę Europy, ale wiadomo, że część zostałaby zastąpiona importem z innych kierunków.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Gospodarka
Hiszpania liderem wzrostu w eurolandzie
Gospodarka
Francję czeka duże zaciskanie budżetowego pasa
Gospodarka
Największa gospodarka Europy nie może stanąć na nogi
Gospodarka
Balcerowicz do ministrów: Posłuszeństwo wobec premiera nie jest najważniejsze
Gospodarka
MFW ma trzy scenariusze dla Ukrainy. Jeden optymistyczny, dwa – dużo gorsze