Mieszkańcy Hongkongu, którzy zdecydowali się uczestniczyć na początku października w masowych protestach przeciwko władzy (ruchu Occupy Central with Love and Peace), dokonali rzeczy, która nieczęsto się zdarza – rzucili wyzwanie supermocarstwu, o którego względy zabiega niemal cały świat. Przyczyną buntu była nie tylko chęć walki o demokratyczne swobody, ale również reakcja na masową imigrację z ChRL i jej skutki ekonomiczne oraz pragnienie walki o zagrożoną, unikalną azjatycko-zachodnią tożsamość metropolii.
Cena nie gra roli
Codziennie średnio 150 obywateli Chińskiej Republiki Ludowej dostaje pozwolenie na stałe osiedlenie się w Specjalnym Regionie Administracyjnym Hongkong. Na pierwszy rzut oka wydaje się to niewielką liczbą, ale w skali dziesięciu lat to pół miliona ludzi, którzy z czasem będą mogli ściągnąć swoje rodziny z Chin. Obecnie Hongkong liczy 7 mln mieszkańców i jest jednym z najgęściej zaludnionych miejsc świata. Tu zwykłe mieszkania są małe, każdy metr kwadratowy na wagę złota, a rynek nieruchomości należy do najdroższych na świecie.
Wielu mieszkańców Hongkongu czuje, że ich miasto jest kolonizowane przez Chiny. To władze w Pekinie decydują przecież, komu przyznać pozwolenie na pobyt. Udzielają go nawet przestępcom. Do najgłośniejszych takich przypadków z ostatnich lat należało udzielenie pozwolenia na pobyt Shi Jun-Longowi, kryminaliście, który podpalił biuro imigracyjne i zabił cztery osoby, a później stanął na czele... agencji ułatwiającą imigrację do Hongkongu.
– Przenosi się też tutaj wielu bogatych Chińczyków z kontynentu. Łatwo jest im uzyskać obywatelstwo, gdy zainwestują tutaj w firmy bądź nieruchomości. To sprawia, że ceny nieruchomości idą bardzo mocno w górę, a biznesmeni z ChRL przejmują kontrolę nad gospodarką. Dla nich cena nie gra roli – wyjaśnia w rozmowie z „Rz" Michael Lam, muzyk, doradca finansowy i zarazem jeden z aktywistów ruchu Occupy Central.
Szok kulturowy
Do tego dochodzą miliony Chińczyków z ChRL przyjeżdżających do Hongkongu na zakupy. Miejscowi często narzekają, że robią tłok w metrze i prowadzą do wzrostu cen. W lokalnych barach można nawet usłyszeć, że przez nich piwo jest droższe. – Wykupują markowe ubrania, torebki czy zegarki, bo uważają, że w Chinach mają dostęp jedynie do pirackich produktów. Wykupują na masową skalę produkty spożywcze, np. mleko w proszku, bo obawiają się tego, że ich krajowa żywność może być skażona. Ceny wszystkiego idą więc tu w górę, a w metrze jest coraz bardziej tłoczno – mówi Jenny, młoda nauczycielka.