Rządy nie przejmują się nawet narzucanym im traktatem z Maastricht limitem deficytu finansów publicznych jako 3 proc. PKB. Dziś ważniejsze jest wspomożenie gospodarki w dobie recesji, poprzez rozkręcenie popytu i pomoc firmom. Oczywiście oznacza to zwiększenie deficytu budżetowego.
Stąd zapowiedź czeskiego wicepremiera Petra Nacasa, który choć nie spodziewa się, aby jego kraj czekała recesja, to jednak dopuszcza możliwość wzrostu deficytu z oficjalnych 38,1 mld koron do 70 mld koron (3,6 mld dol.), czyli prawie 3,2 proc. PKB. Podobne pomysły pojawiają się w Wielkiej Brytanii, gdzie deficyt może osiągnąć nawet 10 proc. PKB. Niemiecki Bundestag zgodził się na wzrost wydatków niemających pokrycia w dochodach o 10 mld euro.
Komisja Europejska nie skrytykowała tych działań, a analitycy dopatrują się w wypowiedziach komisarzy nawet akceptacji. – Maksymalne ograniczanie wydatków rządowych w obecnych okolicznościach może tylko zaszkodzić. Znajdujemy się w punkcie, w którym musimy ograniczać zniszczenie, jakie sieje kryzys kredytowy – mówi Bartosz Pawłowski, analityk TD Securities. Jego zdaniem znaczące zmiany w polityce fiskalnej są trudne do odwrócenia, dlatego też najlepszym rozwiązaniem byłyby w obecnej sytuacji bezpośrednie inwestycje rządowe, a nie np. cięcia podatków czy gwałtowne podnoszenie płac w budżetówce.
Pawłowski dodaje, że przekroczenie 3-proc. progu z Maastricht (wymaganego od członków i kandydatów do strefy euro) ma w tym kontekście znaczenie jedynie statystyczne, a jego skutki mogą być mniej dotkliwe, niż potencjalne straty wynikające z dopuszczenia do znaczącej i długotrwałej recesji.
Mirosław Gronicki, były minister finansów, uważa nawet, że w tej sytuacji nasz rząd robi błąd, trzymając się planu obniżania deficytu. – To jest ważne z punktu widzeniach naszych planów wstąpienia do strefy euro, ale rząd dotąd nie określił jasno, czy jego priorytetem jest mieć za cztery lata euro, czy spokojnie przejść przez kryzys – mówi ekonomista.