Polityka klimatyczna UE determinuje działania energetyki. I nie ma się co dziwić, bo gdy nie wiadomo, o co chodzi – to chodzi o pieniądze.
Tak też jest tym razem.
Słowem-kluczem ostatnich tygodni (śmiem twierdzić, że i nadchodzących) jest back loading, czyli plan Komisji Europejskiej (a właściwie komisarz ds. klimatu Connie Hedegaard) wycofania z systemu handlu emisjami na jakiś czas 900 mln uprawnień do emisji CO2. Fakt, że jest ich za dużo, jednak taki jest dziś rynek.
Skoro KE jest tak poprawna politycznie, to dlaczego chce koniecznie ingerować w, wydawałoby się, wolny rynek? Ano po to, by podnieść ceny uprawnień, które spadły do rekordowo niskich poziomów ok. 3 euro za tonę (zwłaszcza po tym, jak pomysł przepadł w kwietniu w głosowaniu Parlamentu Europejskiego, do czego rękę znacząco przyłożyli polscy europosłowie od początku mówiący zgodnie „nie" dla backloadingu).
Wycofanie części uprawnień niewątpliwie podbiłoby ich ceny, a tak naprawdę dopiero poziom 5 euro za tonę jest tym minimalnym, który stymuluje inwestycje proekologiczne w energetyce i który pozwoliłby Brukseli na wdrażanie, choćby małymi krokami, pomysłu dekarbonizacji naszej części świata. I na nic się zdają zdroworozsądkowe apele, by zaczekać na globalne porozumienie klimatyczne na miarę protokołu z Kioto.