Nie mam już siły kaprala

Edward Żebrowski od lat żyje z dala od głównego nurtu polskiego biznesu filmowego. Nie jeździ na festiwale, nie uczestniczy w filmowych premierach. Prowadzi zajęcia w szkole Andrzeja Wajdy; stan zdrowia od 30 lat nie pozwala mu stanąć za kamerą. Ale jego filmy „Ocalenie”, „Szpital Przemienienia”, „W biały dzień” mają trwałe miejsce w historii naszego kina

Publikacja: 15.04.2010 21:48

Nie mam już siły kaprala

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Jest człowiekiem, który zawsze budził respekt i szacunek – powiedział mi kiedyś o Edwardzie Żebrowskim Wojciech Marczewski. – Wokół zmieniają się mody i trendy, a on pozostaje taki sam. W czasach, w których zszarzały i wykruszyły się autorytety, jest i dla nas, i dla młodych niemal wyrocznią. Jak ktoś napisze scenariusz, to on go pierwszy dostaje do czytania.

Łączyła go głęboka przyjaźń ze Stanisławem Różewiczem. Może dlatego, że do siebie zawsze byli podobni: nie dawało się nimi manipulować. Na wsi patrzę czasem na drzewa, które wiosną wypuszczają listki. Kiedy się trochę ociepla, wszystkie są już zielone, tylko stary dąb czeka, nie daje się oszukać pierwszym promieniom słońca. Dlatego nigdy nie zaskakują go wracające mrozy. Dla mnie Edward ma w sobie coś z takiego mądrego dębu.

[srodtytul]Barwne zabawy w szarym PRL[/srodtytul]

Edward Żebrowski. Humanista pochodzący z rodziny o inteligenckich tradycjach. W młodości przyjaźnił się z Markiem Hłaską, Ireneuszem Iredyńskim. Sam też pisał. I żył kolorowo. Razem z przyjaciółmi biesiadowali w knajpach i odbywali – jak to określał Iredyński – „alkoholowe rekolekcje”.

– Wspominam te lata z rozrzewnieniem – mówi. – Staraliśmy się barwnie przeżywać młodość. Nasze szaleństwa były próbą buntu, ucieczką od szarości PRL.

Szukał pomysłu na życie. Kiedyś spotkał Jerzego Mierzejewskiego, który wówczas był dziekanem wydziału operatorskiego w łódzkiej szkole filmowej. To on namówił go do zdawania na reżyserię. Został przyjęty od razu na drugi rok, bo uznano jego dorobek literacki.

– Trafiłem na wyjątkową uczelnię, ze znakomitą atmosferą. W latach 60. Filmówka była oazą wolności – wspomina.

Należał do pokolenia, dla którego kino było magią.

– Pamiętam, jak na początku lat 60. jechaliśmy z Łodzi z wariacką wtedy prędkością ponad 100 kilometrów na godzinę, żeby zdążyć do Warszawy na projekcję „Osiem i pół” Felliniego – wspomina dziś. – Siedzieliśmy potem na schodach w kinie Skarpa i był kompletny zawrót głowy. Podobnym przeżyciem była „Przygoda” Antonioniego z nowym typem narracji i nowym sposobem traktowania czasu. Silnym impulsem i drogowskazem stały się dla mnie filmy Tarkowskiego.

W szkole spotkał Krzysztofa Zanussiego. O początkach ich znajomości krążą dzisiaj legendy. Dwaj ludzie o niecodziennym intelekcie, ale zupełnie innym charakterze i temperamencie długo byli ze sobą na pan. Mieszkali razem w wynajętym przy ulicy Kilińskiego pokoju, ale – jak mówi Zanussi – na posiłki chodzili osobno, do różnych barów mlecznych. Jednak przeciwieństwa się przyciągają. Zaprzyjaźnili się, przeszli na ty, chcieli zrobić wspólny film dyplomowy. Ale Żebrowski i Iredyński zostali aresztowani.

W szarym peerelowskim krajobrazie młodzi buntownicy drażnili. Ściągnęli na siebie gniew samego Gomułki, który na plenach KC publicznie piętnował styl życia Iredyńskiego. Joanna Siedlecka w książce „Obława. Losy pisarzy represjonowanych” opisała sfingowaną przez służbę bezpieczeństwa sprawę o usiłowanie gwałtu, rozprawę w trybie doraźnym, wyrok z1966 roku skazujący literata i reżysera na trzy lata więzienia. Iredyński odsiedział całą karę, Żebrowskiego wypuszczono po ośmiu miesiącach, bo „nie o tego człowieka chodziło”.

Z Krzysztofem Zanussim pisali scenariusze. Na ekran przenosił je Zanussi. Tak powstały: „Twarzą w twarz”, „Zaliczenie”, „Góry o zmierzchu”, „Za ścianą”, „Struktura kryształu”. Wiele lat później, w 1992 roku, Żebrowski był pomysłodawcą „Dotknięcia ręki”.

Sam też robił filmy. Trafił do zespołu Stanisława Różewicza Tor. Znajomość z Różewiczem przerodziła się w głęboką przyjaźń, która trwała aż do śmierci autora „Świadectwa urodzenia” i „Westerplatte”. A Tor stawał się dla jego członków niemal drugim domem, pomagał, inspirował.

[srodtytul]Przedwojenny duch[/srodtytul]

– W tym zespole skupiła się grupa indywidualistów – wspomina Żebrowski. – Nie obowiązywała żadna szkoła. Wspólnym mianownikiem było zachowanie wysokiego poziomu – artystycznego i życiowego, etycznego. Tu Różewicz był niewzruszony. W Torze panował duch trochę przedwojenny. Ale też zespół przyciągał bardzo ciekawych ludzi. Antek Krauze, Krzysztof Zanussi, Wojtek Marczewski, Krzysztof Kieślowski, Filip Bajon, Andrzej Domalik – wszyscy oni przychodzili do pokoiku przy Puławskiej, gdzie można było liczyć na rozmowę z Różewiczem albo na pomoc kierownika literackiego Witolda Zalewskiego, który stale podsuwał nam lektury. Marczewskiego namówił na ekranizację „Zmór”, Majewskiemu dał do przeczytania „Zaklęte rewiry”.

W latach 70. Żebrowski nakręcił telewizyjną „Szansę”, potem „Ocalenie” „Szpital Przemienia”, „W biały dzień”. Te filmy w ogóle się przez lata nie zestarzały. Więcej, dojrzały, nabrały nowych znaczeń.

„Szansa” (1970) i „Ocalenie” (1972) powstały pod wpływem jego własnych, szpitalnych doświadczeń. Pokazywały ludzi, którzy muszą stanąć twarzą w twarz z ciężką chorobą. W „Ocaleniu” pragmatycznie myślący naukowiec odkrywa sens cierpienia i śmierci, zaczyna dostrzegać inny wymiar egzystencji. Na początku lat 70. pojawiły się głosy, że bohater filmu – facet zainteresowany wyłącznie własną karierą – jest postacią sztuczną i nieprawdziwą. Dziś żyjemy wśród takich ludzi – zabieganych, zajętych pracą, prących do kariery. I ta opowieść o zmianie hierarchii wartości w sytuacji zagrożenia jest aktualna jak nigdy wcześniej.

Zrealizowany na motywach powieści Stanisława Lema „Szpital Przemienienia” (1978) krytycy nazywali „Czarodziejską górą” okresu faszyzmu. Likwidacja w 1939 roku przez Niemców szpitala psychiatrycznego stała się pretekstem do naszkicowania apokaliptycznej wizji zagłady, do analizy czasów terroru i totalitaryzmu. Do zadawania pytań o możliwość zachowania godności w warunkach nieludzkich, o granice normalności i nienormalności, o odpowiedzialność człowieka za ludzi od niego uzależnionych.

I wreszcie – „W biały dzień” (1980), film oparty na książce Władysława Terleckiego „Zwierzęta zostały opłacone”, nawiązującej do losów Stanisława Brzozowskiego, który na początku wieku XX oskarżony został o współpracę z carską ochraną i skazany na śmierć. Film o bezsilności ludzi pomówionych, jakże dzisiaj aktualny.

[srodtytul]Mniej olśnień[/srodtytul]

– Nigdy nie miałem zdolności proroczych – mówi Edward Żebrowski. – Interesowała mnie postać Brzozowskiego. Uważałem, że to jeden z największych polskich myślicieli, a jednocześnie postać tragiczna i symboliczna. Przyjaźniłem się z Władysławem Terleckim, który dał mi swoją książkę jeszcze przed publikacją. I coś zaskoczyło. Zresztą akurat przyjaźń z autorem nie wyszła filmowi na dobre. Mam wrażenie, że niedostatecznie się od książki oderwałem. A że wiele lat później powstał IPN i że mechanizmy ujawnione w sprawie Brzozowskiego wydają się dziś tak bardzo znajome? Smutna historia.

Dwa lata później Edward Żebrowski razem z Krzysztofem Zanussim nakręcił w Niemczech film „Niedostępna”, potem grał profesora matematyki w „Constansie”, konsultował scenariusze, m.in. „Trzech kolorów” Krzysztofa Kieślowskiego. Ale sam nie stanął za kamerą. Zmogła go choroba, z którą boryka się do dziś. Kiedy pytam, czy trudno było rozstać się z filmem, mówi:

– Nie miałem wyboru, musiałem się z tym pogodzić i znaleźć inny rodzaj aktywności. Wcześniej już zacząłem uczyć studentów w Katowicach, więc w naturalny sposób poszedłem w tym kierunku. Wykładałem w Polsce, potem również za granicą. To zajęcie pozwoliło mi pozostać blisko kina. Dziś też bardzo sobie cenię, że w szkole Wajdy mam kontakt ze studentami. To ciekawe spotkania. Dyskutujemy nie tylko o problemach warsztatowych czy dramaturgicznych, bo i po co stale powtarzać formułki z podręcznika? Rozmowa o scenariuszu jest zawsze rozmową o życiu.

Przyznaje, że czasem ma jeszcze ochotę stanąć za kamerą, zwłaszcza gdy widzi, jak ktoś się na planie męczy z problemem, z którym dałby sobie radę.

– Ale wiem, że to już nie dla mnie – wyznaje. – Wajda kiedyś pięknie powiedział, że reżyser powinien mieć duszę poety i siłę kaprala. Ja już tego drugiego nie mam.

Jest jednak wierny swoim studentom, którym konsultuje scenariusze.

– Są tacy jak my kiedyś – mówi. – Mają przed sobą trudną drogę i starają się odnaleźć własne miejsce.

I jest wierny kinu:

– Są obrazy, które mnie porywają. Filmy Michaela Haneke, Mike’a Leigh czy niektórych reżyserów latynoamerykańskich, takich choćby jak twórca „Amores perros” Alejandro Gonzales Inarritu, wydają mi się bardzo bliskie.

Choć jednocześnie przyznaje, że nie przeżywa już przed ekranem takich olśnień jak kiedyś na projekcjach filmów Bergmana, Felliniego, Antonioniego.

– Od pewnego wieku człowiek zaczyna szukać odpowiedzi na nurtujące go pytania nie w lekturach czy w filmach, lecz w sobie. Ja tę granicę już przeszedłem.

Film
„Fenicki układ” Wesa Andersona: Multimilioner walczy o przyszłość
Materiał Promocyjny
Mieszkania na wynajem. Inwestowanie w nieruchomości dla wytrawnych
Film
Hermanis piętnuje źródło rosyjskiego faszyzmu u Dostojewskiego. Pisarz jako kibol
Film
Polskie dokumentalistki triumfują na Krakowskim Festiwalu Filmowym
Film
Nie żyje Loretta Swit, major "Gorące Wargi" z serialu "M*A*S*H"
Film
Cannes 2025: Złota Palma dla irańskiego dysydenta