W tradycyjnych baśniach role zostały arbitralnie rozdysponowane. Rycerz był zawsze nieskazitelny i skory do pomocy uwięzionej w wieży księżniczce. A czarownica lub mag uosabiali czyste zło. Ten szablon odzwierciedliły później komiksy o superbohaterach, w których Superman i jego koledzy po fachu symbolizowali amerykańskie wartości i nieodmiennie dawali łupnia rozmaitym typom spod ciemnej gwiazdy. W zależności od ducha epoki: faszystom, sługusom komunizmu lub pospolitym psychopatom.
Film Toma McGratha (m.in. scenarzysta dwóch części „Madagaskaru”) z jednej strony jest zbudowany wedle tego samego wzorca. Z drugiej – z ironią go obnaża. To nie przeznaczenie decyduje o tym, jacy jesteśmy, ale przypadek i społeczne oczekiwania.
Megamocny, choć obdarzony genialnym umysłem, od początku miał pecha. Gdy opuścił swoją planetę, nie trafił niczym Superman do kochającej rodziny, ale wprost do więzienia, gdzie wychowali go kryminaliści. Nic więc dziwnego, że w szkole nim pomiatano, a pochwały i uznanie zdobywał odwieczny rywal Megamocnego – Złoty Chłopiec. W końcu Megamocny odnalazł swoje powołanie. Skoro Złoty Chłopiec uchodził za uosobienie dobra, on postanowił być superzły.
Kiedy poznajemy go w filmie – ich rywalizacja trwa już w najlepsze. Aż Megamocny niespodziewanie unicestwia superbohatera. Jak można być złoczyńcą w świecie bez herosa?
Bajka dowodzi, że taka sytuacja nie ma sensu. Dobro i zło są nierozdzielne, choć to od nas zależy, po której stronie się opowiemy. Niestety, ta refleksja została okraszona przeciętnymi dowcipami. Poza tym na podobny temat powstały bardziej błyskotliwe filmy – „Iniemamocni” i „Hancock”.