Po gigantycznym sukcesie pierwszej Tolkienowskiej trylogii filmowej „Władca pierścieni" w reżyserii Petera Jacksona kwestią czasu pozostawało, kiedy sfilmowany zostanie „Hobbit". Wydana w 1937 r. powieść opowiada o wyprawie Bilbo Bagginsa w towarzystwie gromady krasnoludów do ich dawnego królestwa, Ereboru, nad którym obecnie pieczę sprawuje smok Smaug. Akcja „Hobbita" o kilkadziesiąt lat poprzedza „Władcę pierścieni", w której głównym bohaterem jest inny hobbit – Frodo Baggins, siostrzeniec Bilba.
Pierwsza część serii przypominała w swym tempie teatr telewizji, druga – kino akcji utrzymane w stylistyce gry komputerowej. Ostatnia część – „Bitwa pięciu armii", która właśnie weszła do kin – bliska jest z kolei filmom wojennym z epickimi scenami batalistycznymi. Starcie toczy się na wielu frontach i w wielu sceneriach. To walka na miecze i topory, ale też na czarną i białą magię.
Adaptacja jak serial
Ekranizacja Jacksona zachowuje tolkienowskiego ducha, ale w wielu momentach przytłacza rozmiłowanie twórców w nowych technologiach. Chociaż część z nich rzeczywiście robi piorunujące wrażenie, jak choćby smok Smaug, który niczym bombowiec niszczy miasto w ogniu, a jego ofiarami są bezbronni mieszkańcy.
W „Bitwie..." sojusze międzyplemienne są chwiejne. Krasnoludy nie chcą dotrzymywać paktów ani z nikim dzielić się skarbem. Elfy ignorują zło i cierpienie, jeśli tylko nie dotyczy ich bezpośrednio. Z kolei ludzie stanowią podatną na populizm i chwilowe uniesienia masę.
Zwycięstwo będzie pyrrusowe i – jak wiadomo z późniejszego „Władcy pierścieni" – przyniesie krótki pokój, bo zło odrodzi się ze wzmożoną siłą, co wspaniale pokazał Jackson w pierwszej filmowej trylogii.