W dżungli miasta

Jeżeli serial może być reportażem śledczym, to jest nim „Miasto jest nasze”.

Publikacja: 14.06.2022 19:34

Kadr z serialu „Miasto jest nasze”. Na zdjęciu: Jermaine Crawford (z lewej) i Jamie Hector

Kadr z serialu „Miasto jest nasze”. Na zdjęciu: Jermaine Crawford (z lewej) i Jamie Hector

Foto: hbo

Dokładnie 2 czerwca 2002 roku stacja kablowa HBO wyemitowała pierwszy odcinek serialu policyjnego „Prawo ulicy” („The Wire”). Produkcji, która doczekała się więcej analiz, publicystycznych i naukowych interpretacji niż jakakolwiek inna seria. Niektórzy wręcz uznają, że telewizyjna rewolucja, wskutek której na początku XXI wieku status serialu uległ diametralnej zmianie, rozpoczęła się właśnie od „Prawa ulicy” 20 lat temu.

Wtedy to dziennikarz z gazety „Baltimore Sun” David Simon, były policjant z tamtejszego wydziału zabójstw Ed Burns oraz powieściopisarz, autor kryminałów George Pelecanos stworzyli epopeję o mieście trawionym narkomanią, wojnami gangów oraz patologiami w administracji miejskiej.

Miejska tkanka

Simon, Pelecanos i Burns spotykali się później przy innych projektach realizowanych dla stacji HBO, ale niemal zawsze za podstawę ich scenariuszy służyły prawdziwe historie, opisane wcześniej przez reporterów i dziennikarzy. Lubili też wracać do miast, a miejska tkanka Nowego Orleanu (serial „Treme” o mieszkańcach Luizjany po huraganie Katrina), Nowego Jorku („Kroniki Times Square”) czy Baltimore pozwalała im prowadzić polifoniczną narrację z bohaterem zbiorowym. Dziś można śmiało powiedzieć, że razem stworzyli wzorzec zaangażowanej społecznie rozrywki, a ich nazwiska są za każdym razem gwarantem telewizyjnej jakości.

Po 20 latach Burns, Pelecanos i Simon wrócili na plan filmowy do Baltimore, by nakręcić kolejny po „Prawie ulicy” serial „Miasto jest nasze”. Sześcioodcinkowa produkcja została oparta na historii wewnętrznego śledztwa w baltimorskiej policji, w czasie którego odkryto nadużycia na niespotykaną skalę. W 2015 r., próbując obniżyć statystyki przestępczości w mieście (300 zabójstw rocznie), utworzono specjalną jednostkę pościgową, elitarną formację, która miała zwalczać przestępczość z użyciem broni. Nie narkotyki, nie korupcja czy przestępczość zorganizowana, ale broń trafiła na ich celownik.

Jednostka ds. wykrywania broni (Gun Trace Task Force) nie powstała w próżni. W 2015 roku już kiełkował ruch Black Lives Matter, a przez Baltimore przeszła właśnie seria protestów po śmierci 25-letniego Freddiego Graya, za którą byli odpowiedzialni policjanci, skazani zresztą na poważne kary. Dodajmy, że druga kadencja Baracka Obamy dobiegała końca, a Donald Trump już rozpoczynał kampanię.

Historię jednostki elitarnej, która zamieniła się praktycznie w zorganizowaną grupę przestępczą, opisał Justin Fenton w książce z 2021 roku (polski przekład właśnie powstaje) i to ona posłużyła za kanwę scenariusza Simona, Burnsa i Pelecanosa. Powstała rzecz znakomita.

Od pierwszych minut wiemy, że „Miasto jest nasze” opowiada o „brudnych” glinach. Narracja jest prowadzana równolegle w kilku czasach. Już trwa wewnętrzne śledztwo w policji, zakładane są podsłuchy i prowadzona jest obserwacja podejrzanych funkcjonariuszy, a jednocześnie retrospekcyjnie śledzimy, jak postępował proces gnicia organów ścigania. Widzimy przekraczanie granic i zastanawiamy się, czy to jeszcze policjanci czy już gangsterzy. W swoich działaniach są bezczelni i bezwstydni.

Areszt za kaptur

Przywódcą jednostki poszukującej broni jest sierżant Wayne Jenkins (Jon Bernthal), który do perfekcji opanował znajdowanie luk w systemie. W teorii ścigają bandytów, w praktyce zaś ich okradają, a kiedy trzeba, podrzucają broń, preparują materiały dowodowe i kłamią przed sądem. Oskarżenie twórców nie jest jednak skierowane wyłącznie przeciwko jednemu policjantowi.

Krytycznie przedstawiony został system pracy amerykańskich jednostek mundurowych, w tym kult statystyki i nadgodzin. A poprzez postaci prawniczki z Biura Praw Obywatelskich (Wunmi Mosaku) i emerytowanego policjanta (Treat Williams) scenarzyści uderzają w politykę tzw. wojny z narkotykami. Zdaniem twórców przynosi więcej szkody niż pożytku. Umacnia systemowy rasizm i zapełnia więzienia młodymi mężczyznami.

Opinia, jaką ma policja w Baltimore, jest do tego stopnia zła, że pojawiają się problemy z orzekaniem, bo trudno znaleźć ławników, którzy nie znaliby przykładów złego działania policji, choćby w postaci nieuzasadnionego aresztowania („był czarny i miał na głowie kaptur”). Widzimy też, jak różne segmenty administracji – policja i sądownictwo – są poddane presji polityki, która swoim kalendarzem wyborczym dominuje nad wszystkim.

Twórcy serialu potrafią to opowiedzieć poprzez fabułę. Gęstą od postaci, wątków i zdarzeń. Im bardziej nas wciąga i pochłania, tym bardziej nie wiemy, czy oglądamy kino policyjne czy dokumentalny reportaż. Efekt jest znakomity.

Dokładnie 2 czerwca 2002 roku stacja kablowa HBO wyemitowała pierwszy odcinek serialu policyjnego „Prawo ulicy” („The Wire”). Produkcji, która doczekała się więcej analiz, publicystycznych i naukowych interpretacji niż jakakolwiek inna seria. Niektórzy wręcz uznają, że telewizyjna rewolucja, wskutek której na początku XXI wieku status serialu uległ diametralnej zmianie, rozpoczęła się właśnie od „Prawa ulicy” 20 lat temu.

Wtedy to dziennikarz z gazety „Baltimore Sun” David Simon, były policjant z tamtejszego wydziału zabójstw Ed Burns oraz powieściopisarz, autor kryminałów George Pelecanos stworzyli epopeję o mieście trawionym narkomanią, wojnami gangów oraz patologiami w administracji miejskiej.

Pozostało 85% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Film
Rusza 17. edycja Międzynarodowego Festiwalu Kina Niezależnego Mastercard OFF CAMERA
Film
Marcin Dorociński z kolejną rolą w Hollywood. W jakiej produkcji pojawi się aktor?
Film
Rekomendacje filmowe na weekend: Sport i namiętności
Film
Festiwal Mastercard OFF CAMERA. Patrick Wilson z nagrodą „Pod prąd”
Film
Nie żyje reżyser Laurent Cantet. Miał 63 lata