Koniec lat 60. XX wieku. W Irlandii Północnej nacjonaliści, głównie katolicy, zaczynają manifestować chęć przyłączenia do niepodległej Irlandii, unioniści – głównie katolicy, chcą pozostać z Zjednoczonym Królestwie. Dla mieszkańców Belfastu to czas trwającej trzy dekady, niemal otwartej wojny, terroryzmu, śmierci.
Dziewięcioletni Buddy pochodzi z protestanckiej rodziny. Ma matkę, brata i ojca, który pracuje w Anglii, dziadków. I szkolną miłość, jasnowłosą dziewczynkę z katolickiej rodziny. Jego skromny świat nagle traci równowagę. Rodzice muszą podjąć najważniejszą być może w życiu decyzję. Rodzina wyjedzie z Belfastu. To bolesna decyzja, nawet jeśli ma się dziewięć lat. Chory dziadek odbędzie z wnukiem piękną rozmowę o tym, że człowiek zawsze niesie ze sobą swoje DNA. I nawet jeśli musi wyruszyć w nieznane, zachowa świadomość, kim jest i do jakiego świata należy.
W „Belfaście" Kenneth Branagh większość sytuacji wysupłał z własnej pamięci. Zrobił film bardzo osobisty, pełen tęsknoty i ciepła. Spatynował swoje wspomnienia, kręcąc w czerni i bieli. Kolor pojawia się tylko na początku, gdy na ekranie przez chwilę jest współczesne miasto i tam, gdzie reżyser pokazuje świat wyobraźni – film oglądany w kinie, spektakl, na który zabiera Buddy'ego babcia.
„Belfast" jest opowieścią o rodzinie, Branagh oczami dziecka spojrzał też na wybuch nienawiści w Irlandii. Ten temat wciąż w brytyjskim kinie wraca. Paul Greengrass w znakomitej, paradokumentalnej „Krwawej niedzieli" odtworzył tragedię, jaka rozegrała się w 1972 r. na ulicach Derry, gdy brytyjscy żołnierze otworzyli ogień do uczestników pokojowego marszu.