Minął rok od premiery poprzedniego sezonu, ale w świecie tego serialu nie upłynęło nawet kilkanaście godzin. „Ta chwila jest większa niż my" – mówi Frank Underwood do swojego rywala, republikanina Willa Conwaya, na pogrzebie ofiary terrorystów powiązanych z ICO (serialowa wersja tzw. Państwa Islamskiego). I chociaż fikcyjna kampania na chwilę ulega zawieszeniu, to Underwoodowie mają jasny plan, jak ją wygrać: podsycaniem strachu.
Widzowie „House of Cards" przyzwyczaili się do tego, że ich ulubiona serialowa para nie cofnie się przed niczym – nawet przed morderstwami, aby utrzymać władzę i realizować swoje plany. A jednak nowy sezon już na samym wstępie uderza mrocznym tonem.
Wszystkie chwyty dozwolone – tę zasadę Frank Underwood (Kevin Spacey) i jego żona (Robin Wright) stosują z ekstremalną wręcz konsekwencją. I to powoduje, że coraz trudniej się z nimi utożsamiać czy nawet ich lubić. Ale oglądanie tego, jak radzą sobie ze swoimi przeciwnikami i z własnymi słabościami, nadal wciąga.
Nowy sezon pojawia się też w nowym politycznym kontekście. Wcześniejsze toczyły się za prezydentury Obamy, który w niczym Underwooda nie przypominał. Teraz widzowie mogą próbować odnajdywać w pomysłach politycznych Underwooda i jego metodach odniesień do Donalda Trumpa. W kilku sprawach będzie to całkiem łatwe, mimo że w wielu sytuacjach o realizmie można mówić tylko w umownych kategoriach.
„House of Cards" nigdy nie było opowieścią tylko o Franku Underwoodzie, o jego doradcach i wrogach. To też historia małżeństwa i politycznej współpracy Franka i jego żony.