Igor (Lubos) jest bokserem wagi średniej, który musi zrezygnować z kariery ze względów zdrowotnych. W miarę rozwoju akcji dowiadujemy się, że długo nie pożyje. Chce zostawić po sobie ślad – widać sądzi, że bez tego świat będzie uboższy. Postanawia zapłodnić kobietę. Jakąkolwiek. Próbuje z prostytutką, ale zostaje – delikatnie mówiąc – zlekceważony. Nagabuje byłą dziewczynę, ale ta odznacza się dobrą pamięcią – wypomina Igorowi, że onegdaj kazał jej usunąć ciążę. Pewnego dnia jednak pojawia się ostatnia deska ratunku. Gdy mężczyzna ocyka się nad ranem w tramwaju – wciąż podpity – spostrzega Wietnamczyków jadących z tobołami na były Stadion Dziesięciolecia. Wpada mu w oko śliczna dziewczyna i właśnie ją Igor chce uczynić matką swojego syna (córka nie wchodzi w grę).
Wykorzystuje kwestię jej nielegalnego pobytu, grozi wydaniem policji i dzień po dniu gwałci, obiecując małżeństwo. W ramach rekompensaty za ból i poniżenie kupuje jej lody.
Plan Igora komplikuje fakt, że Yen Ha już jest w ciąży z Wietnamczykiem, który ją wcześniej porzucił, bo nie chciał dziecka. Jest to pewna przeszkoda, ale i ją można obejść. Nie będę psuć widzom ewentualnej przyjemności z seansu, więc nie zdradzę dalszych wydarzeń.
„Moja krew” niosła ze sobą fabularny potencjał – reżyser miał szansę przybliżenia nam sposobu życia Wietnamczyków, których w stolicy jest – tylko oficjalnie – 40 tysięcy. Nic o nich przecież nie wiemy, traktujemy jak niewidzialnych. Ale w filmie pozostają anonimowym tłumem handlarzy i właścicieli barów.
Nawet Yen Ha została potraktowana szkicowo, w dodatku dosłownie jak towar, który można kupić ewentualnie komuś przekazać czy podrzucić (szczegóły tego wątku na ekranie). Także Stadion Dziesięciolecia jako ciekawe miejsce akcji został kiepsko wykorzystany, jak wszystko w tym filmie.