Zawsze był artystą osobnym. W latach 70. nie wpisał się w nurt kina moralnego niepokoju. Tworzył własne. Też opowiadał o zniewoleniu, ale na swój osobisty sposób. „Boję się każdego zbiorowego myślenia, szukania bloków, sojuszy. Od wczesnej młodości celebruję swoją samotność” – powiedział mi kiedyś. Może dlatego dobrze się poczuł w zespole Tor Stanisława Różewicza, gdzie tak bardzo szanowano twórców i ceniono ich indywidualność.
W boksie wydanym przez Telewizję Kino Polska znalazły się trzy ważne tytuły Marczewskiego: debiut fabularny „Zmory” (1979), „Dreszcze” (1981) oraz „Ucieczka z kina Wolność” (1990).
Właściwie we wszystkich zadaje to samo pytanie, które pada z ekranu w „Zmorach”: Jak uratować siebie z zamętu? „Zmory” były ekranizacją prozy Emila Zegadłowicza. Historią dorastania chłopca w opresyjnym otoczeniu, opowieścią o narodzinach człowieka samodzielnie myślącego. Akcja „Dreszczy” toczy się w 1955 roku, a 13-letni bohater trafia na obóz czerwonego harcerstwa, gdzie młodzi ludzie są konsekwentnie indoktrynowani.
Wojciech Marczewski nigdy nie ukrywał, że były to dla niego bardzo osobiste filmy. Sam nienawidził wszelkich zależności.
„Wzrastaliśmy w rzeczywistości, która stale próbowała nas zmieniać, indoktrynować – przyznaje. – Byłem na takim obozie jak bohater „Dreszczy”. Wszystko na nas naciskało. Komuniści, Kościół, szkoła, rodzina. Więc ten problem – jak się obronić przed naporem społecznych instytucji, jak się obronić przed innymi, ale i przed sobą – wydaje mi się naprawdę ważny”.