Adaptacja "Kodu Da Vinci" spowodowała w 2005 roku medialną burzę i protesty kościelnych dostojników. Z "Aniołami i demonami" – ekranizacją kolejnego bestselleru Dana Browna – miało być podobnie. Jednak tym razem nie będzie gorącego sporu, oskarżeń o bluźnierstwo.
"Kod Da Vinci" zamieniał podstawowe prawdy chrześcijaństwa w popkulturowy rebus. Zastępował misterium cierpienia i odkupienia grzechów zbanalizowanym mitem o uczłowieczonym Jezusie, mężu Marii Magdaleny. Był tylko lekką rozrywką, ale odzierał wiarę z tajemnicy.
"Anioły i demony" nie wchodzą na ryzykowny obszar, choć tym razem akcja rozgrywa się nie w muzeach i katedrach europejskich miast, ale w samym Watykanie. I to na dodatek podczas konklawe.
Zmarł papież. Kardynałowie obradują nad wyborem nowego następcy św. Piotra, ale czterech z nich zostaje porwanych. Tymczasem z genewskiego centrum badań jądrowych znika pojemnik z antymaterią – jej cząstka może doprowadzić do wybuchu o sile rażenia bomby atomowej. Sprawcą zdarzeń są najprawdopodobniej Iluminaci. Tajna organizacja, do której przed wiekami należeli wybitni uczeni, chce się zemścić na Stolicy Apostolskiej za lata prześladowań. Do Rzymu zostaje więc wezwany profesor Langdon (Tom Hanks). Specjalista od symboli ma rozwikłać kryminalną zagadkę...
Z początku fabuła wydaje się opowieścią o wojnie oświeconej nauki z dogmatycznie pojmowaną wiarą. Ale w istocie film krytykuje ekstremizmy, stanowi pochwałę równowagi między tradycją i nowoczesnością. To pojednawcze przesłanie zostało udekorowane zabawą w odkrywanie teorii spiskowych, krwawymi zabójstwami i pościgami.