„Ostatni dom po lewej” to druga fabuła w karierze Dennisa Iliadisa, greckiego reżysera dorastającego w Atenach, Paryżu i Rio de Janeiro. Jego debiut zrealizowany w ojczyźnie pięć lat temu nie był w Polsce pokazywany.

Sądząc po opowiedzianej w nim historii i po intrydze „Ostatniego domu po lewej” – którego dystrybutor nie zaprezentował dziennikarzom – Iliadis lubuje się w brutalnej i krwawej tematyce. Nietrudno zgadnąć, że jego kolejny obraz raczej nie będzie melodramatem.

„Hardcore” epatował codziennością nastoletnich prostytutek pokazaną w stylu wideoklipu. Prowokował – do czego zobowiązywał reżysera tytuł – naturalistycznie przedstawianym seksem, cynizmem i życiowym brudem. W „Ostatnim domu po lewej” Iliadis serwuje zaś widzom m.in. scenę gwałtu oraz smażenia ludzkiej głowy w mikrofalówce, co pozwala przypuszczać, że jego bujna wyobraźnia jeszcze nieraz nas zaskoczy.

Film z założenia nie był dziełem oryginalnym. To remake „Ostatniego domu po lewej” Wesa Cravena z 1972 roku, którym zadebiutował autor serii o Freddym Kruegerze. A zainspirowało go „Źródło” Ingmara Bergmana oparte na średniowiecznej skandynawskiej balladzie ludowej. Rodzice mścili się w niej na mordercach córki, którzy nieświadomie zawędrowali do ich domostwa. W horrorze Iliadisa oglądamy podobne wymierzanie sprawiedliwości oprawcom dwóch dziewcząt. Rodzice jednej z nich orientują się, kto zawitał w ich progi, i postanawiają ich ukarać.

W większości współczesnych horrorów (nie we wszystkich, czego przykładem szwedzki „Pozwól mi wejść” z 2008 roku) chodzi już tylko o wymyślanie coraz to nowszych sposobów uśmiercania człowieka, a wcześniej – zadawania mu potwornego bólu. Proszę o tym pamiętać, wybierając się na ten film.