Do swego kolejnego pomysłu, a była to adaptacja powieści kryminalnej z wątkiem romansowym Irlandczyka Kena Bruena (książkę wydano także w Polsce), udało mu się przekonać producentów, i oto mamy „Londyński bulwar”.
Monahan nie przestraszył się ogranego w kinie sensacyjnym schematu: opuszczający więzienie przestępca próbuje rozpocząć nowe życie, ale kumple z przeszłości skutecznie kasują jego plany. Wręcz przeciwnie, wykorzystał go z premedytacją.
Na Mitchella (Farrell), opuszczającego zakład karny po trzyletnim wyroku za brutalne pobicie czeka kumpel (Chaplin) i od razu próbuje wciągnąć go w wir przestępczych interesów. Jak się okaże, nie robi tego jedynie z przyjaźni, stoi za nim bezwzględny dzielnicowy mafioso (Winstone) mający co do Mitchella własne plany. Ale on, nie chcąc wrócić za kraty, nie pali się do gangsterki. Zatrudnia się jako ochroniarz pięknej filmowej gwiazdy (Knightley), brutalnie i wulgarnie prześladowanej przez paparazzich.
Dalszego ciągu łatwo się domyślić: bezwzględny gangster Mitchelowi nie odpuszcza, a osaczona dziewczyna znajdzie chwilowe ukojenie w jego ramionach. Prosta fabuła opowiedziana jest sprawnie i bez zaskoczeń. Wydaje się pretekstowa wobec tego, co Monahan uważał za najważniejsze: wykreowanie zamkniętego świata londyńskiego podziemia. Brytyjskim gangsterom daleko jednak do mafiosów z USA. Choć dorównują im brutalnością, to skala ich interesów jest lokalna. Tu zabija się za setki funtów, a nie miliony dolarów.
Siłą „Londyńskiego bulwaru” jest obsada, zwłaszcza ról drugiego planu. Świetni angielscy aktorzy (m.in. Winstone, Thewlis, Marsan, Chaplin), nie wypadając z powierzonych im ról, świetnie się nimi bawią, w czym pomagają im mocne i zarazem pełne zabawnych ripost dialogi.