Co sprawiło, że Jensen – zamożny przedstawiciel norweskiej klasy średniej – wyjechał w podróż w miejsce, w którym można się tylko modlić, z dala od zgiełku, w skupieniu?
Jensen postawił siebie w centrum opowieści, otrzymujemy więc odpowiedzi na wszelkie pytania. W filmie nie ma miejsca na domysły. Autor świetnie czuje się przed kamerą i w ogniu wydarzeń. Przywołanie tego żywiołu jest nieprzypadkowe, ponieważ „Gunnar szuka Boga" jest jednym z tych dynamicznych dokumentów o formie atrakcyjnej dla widzów przyzwyczajonych do szybkiego montażu, nie klasycznych ustawień kamery, fabularnych inspiracji.
Reżyser poczuł, że doskwiera mu jałowość życia pozwalającego mu na tak wiele – ogromną willę, dwa samochody, zagraniczne wakacje, opiekunkę do jednego z trojga dzieci (mocno opóźniona w rozwoju dziewczynka, na którą otrzymuje solidny państwowy zasiłek). Znudzony, przypomina więc sobie zdjęcie twarzy mnicha z egipskiego klasztoru, jakie jeden z przyjaciół zrobił w czasie podróży, i wyrusza do niego, by dostąpić łaski uwolnienia się z okowów konsumpcji.
Trudno mu jednak wytrzymać – przyzwyczajonemu do szybkiego tempa i nieustannego stymulowania bodźcami wzrokowymi i słuchowymi – w pustej celi, gdzie cisza świdruje w uszach. Ale doświadczenie całonocnej melorecytacji – osiem godzin stojąc bez przerwy – z mnichami Jensen przeżył jako przełomowe. Do tego stopnia, iż stwierdził, że zmieniło ono jego stosunek do dotychczasowego życia...
Przyznam, że dokument ten zrobiłby większe wrażenie, gdyby mniej w nim było samego Jensena i jego gwiazdorstwa. Gdyby był bardziej ascetyczny w doborze środków wyrazu. Ale i tak jest ciekawym przykładem przemiany człowieka rezygnującego z materialnego nadmiaru dla skromniejszej (w norweskim, nie w polskim, rozumieniu tego słowa) egzystencji.