Gdy w połowie lat 20. ubiegłego wieku pewien amerykański chłopak z Teksasu powołał do życia nieokrzesanego osiłka, którego konstrukcja intelektualna nieco tylko przerastała możliwości rozwielitki, a życie sprowadzało się do mordobicia, opilstwa i łajdaczenia, pewnie nie podejrzewał, że tworzy ikonę popkultury XX w.
Kilkanaście opowiadań, których ów barbarzyńca był bohaterem – zawsze zbudowanych na schemacie: przybyłem, zobaczyłem, wyprułem flaki – stworzyło od pierwszej publikacji w 1932 r. podłoże dla wzrostu nowego gatunku literackiego. Współczesna fantastyka dzięki mocarnym barkom Conana z Cymerii – bo o nim mowa – wyszła z getta pulpowych magazynów dla nastolatków, by torować sobie miejsce w kulturze wysokiej.
Oczywiście, niektórzy zaprotestują i powiedzą, że przecież współczesna literatura fantasy wyrosła z geniuszu J.R.R. Tolkiena. I będą mieli sporo racji. Ale gdy Tolkien dopiero pisał swoje historie, twórca Conana Robert E. Howard już nie żył. Zanim pierwsze książki Tolkiena trafiły na księgarskie półki, Howard miał już rzeszę wyznawców i naśladowców. I to jemu, obok Howarda P. Lovecrafta, należy się palma pierwszeństwa.
Zresztą droga Conana na szczyt nie była prosta. Barbarzyńca musiał bowiem zmierzyć się z purytańską amerykańską kulturą, która tuż po II wojnie światowej zaczęła cenzurować „niepoprawnie politycznych" bohaterów. Czy w filmie, czy w komiksie należało unikać erotyzmu, zbyt śmiałych pocałunków czy sugestii, że zło może (czasem) zwyciężać. Bohater miał być czysty jak łza. A Conan, cóż...