W latach 60. i 70. polska elita artystyczno-intelektualna miała portrety od Nasierowskiej. Jej prace zdobiły okładki poczytnych periodyków, m.in. „Zwierciadła", „Filmu", „Ekranu". Stworzyła bodaj najpełniejszą galerię naszych artystycznych znakomitości.
Miała własne metody, które z czasem przeobraziły się w wyrazisty styl. Nie lubiła przypadku – wizerunki powstawały po długich wstępnych rozmowach, w efekcie wielogodzinnych sesji, ze starannie ustawionym oświetleniem, wystudiowaną pozą. Choć wówczas nie istniał fotoshop, rezultaty okazywały się zbliżone.
Zarzucano jej schlebianie modelom, nadmierną idealizację. A jej właśnie chodziło o komfort psychiczny ludzi stających przed jej obiektywem – wiedzieli, że wypadną korzystnie. Otwierali się przed nią, czując z jej strony aprobatę i empatię. Zwłaszcza dotyczyło to kobiet. Niejedna dama sceny czy ekranu traktowała posiedzenie u Nasierowskiej jak swego rodzaju terapię.
Czy można się dziwić, że z większością łączyły ją przyjacielskie kontakty? Kiedy pogarszający się wzrok zmusił ją do zmiany profesji, nadal otaczał ją krąg serdecznych znajomych. Od kilkunastu lat spełniała się w... kuchni. W mazurskiej miejscowości Leśmiady wybudowała dom i otworzyła pensjonat, którego bywalców raczyła wykwintnymi potrawami. Recepty własne, rodzinne i męża wydała w kulinarnych księgach-albumach ilustrowanych zdjęciami z Mazur. Sama z nich korzystam, zwłaszcza z przepisów na tradycyjny świąteczny stół.
Kilka lat temu ukazała się książka „Nasierowska. Fotobiografia" (pióra Zofii Turowskiej). W ostatniej chwili – bohaterka jeszcze mogła czuwać nad całością – dała namówić się na opowiadanie anegdot, z wrodzoną dyskrecją omijając skandale. Dzięki niej zachowała się galeria królów życia doby PRL. A że są podretuszowani? Nie szkodzi, takimi lepiej ich zapamiętać. Podobnie jak autorkę tych pięknych portretów.