Członkowie Polskiej Akademii Filmowej pokłonili się artyście, który kolejny raz udowodnił, że nie brak mu odwagi, by podejmować tematy trudne i kontrowersyjne. Smarzowski zawsze powtarza, że na błahe opowiastki nie chce mu się wyciągać kamery z robura. Przyglądał się polskim grzechom głównym, opowiadał o najtrudniejszych momentach historii i współczesności. Pokazywał mentalność, z jaką wyszliśmy z PRL-u, szukał korzeni naszego narodowego charakteru. Robił to szorstko, bez polskiego romantyzmu i bez znieczulenia. A teraz wrócił do rzezi, jaką na Wołyniu, na początku lat czterdziestych poprzedniego wieku, zgotowali Polakom Ukraińcy. Nie zrobił tego filmu po to, by epatować widzów okrucieństwem i śmiercią. „Wołyń” jest krzykiem przeciw wszelkim nacjonalizmom. Smarzowski pokazał, że gdy naród zanurza się w nacjonalistycznym klimacie, to wystarczy czasem jedna iskra, by historia wymknęła się ludziom spod kontroli. To naprawdę mądry, wielki film. Głęboko humanistyczny. Może jeden z najważniejszych, jakie w ostatniej dekadzie powstały w Polsce. Uniwersalny i piekielnie aktualny w czasach, gdy na świecie do głosu dochodzi skrajna prawica i wzmacniają się ruchy nacjonalistyczne, gdy pogłębiają się podziały między ludźmi, a politycy podsycają wzajemną niechęć całych grup społecznych.