Kamil nie może się nachwalić swego pracodawcy. 26-latek od dwóch lat pracuje w sporej firmie z branży spożywczej. Płatne nadgodziny, paczki na święta, przyjazny szef i dobra pensja. Wprawdzie oficjalnie zarabia niewiele więcej, niż wynosi płaca minimalna, drugie tyle dostaje do ręki – bez żadnych kwitów. Sądzi, że na podobnych zasadach pracuje większość jego kolegów, choć nikt się tym specjalnie nie chwali.
– Tak po prostu jest u prywaciarzy, jeśli ma się średnie rzemieślnicze wykształcenie i chce trochę więcej zarobić – podsumowuje jego żona. Prawdziwą pensję też ma sporo większą od tej oficjalnej. W ciągu kilku lat od skończenia szkoły pracowała tylko raz w 100 proc. legalnie – zarabiała grosze w jednej z dużych sieci handlowych. W nowej pracy dostała od razu dwa razy więcej. No i co z tego, że część „do ręki”.
[srodtytul]Jeśli pełna stawka, to bez żadnej umowy [/srodtytul]
– Szef najchętniej przyjmuje studentów zaocznych. Nie musi płacić za nich ZUS, a mogą pracować praktycznie cały tydzień, jak zwykli pracownicy – mówi Marcin, student II roku politechniki, który od miesiąca dorabia w jednej z warszawskich pizzerii. Początkowo (za radą matki) zapytał o możliwość pracy na umowę-zlecenie, ale wtedy usłyszał, że stawka spada o ok. 30 proc. Wybrał więc wersję bez potrącenia. I tak przecież nie zamierza w swoim CV wpisywać pracy w pizzerii czy roznoszenia ulotek, czym się zajmował (też na czarno) w ostatnie wakacje.
[wyimek]Mój ojciec prowadzi firmę od wielu lat – mówi Ula. – Gdyby jednak chciał wszystkich pracowników zatrudniać legalnie, dawno by upadł[/wyimek]